Nobby odczekal chwile, by sprawdzic, czy nie pojawi sie moneta.
— Wszedzie paskudnie, sierzancie — oznajmil, chwilowo zrezygnowany, ale nie tracac nadziei. — Jakis straznik zginal na Haka Lobbingu. Mowia, ze oberwal kamieniem. Komus obcieli ucho w tych walkach na Nastroszonym Wzgorzu. Szarza kawalerii, sierzancie. Wszedzie jakies starcia. Wszystkie posterunki strazy byly mocno atakowane…
Vimes ponuro sluchal tej wyliczanki. Zwykle krwawe rozgrywki… Po obu stronach gniewni, wystraszeni ludzie, scisnieci razem… Sytuacja moze sie tylko pogorszyc. Nastroszone Wzgorze i Siostry Dolly juz teraz przypominaly strefy frontowe.
…
— Dzialo sie cos przy Kablowej? — zapytal.
— Tylko pare osob — odparl Nobby. — Troche krzykow i biegania, nic wiecej.
— No tak… — mruknal Vimes.
Nawet tlum nie jest taki glupi. Wciaz sklada sie glownie z dzieciakow, zapalencow i pijakow. Bedzie gorzej. Trzeba byc naprawde oblakanym, zeby zaatakowac Niewymownych.
— Wszedzie zle sie dzieje — stwierdzil Nobby. — Tylko nie tutaj, oczywiscie. My tutaj jestesmy od tego daleko.
Nie, pomyslal Vimes. W koncu wszystko skoncentruje sie na nas.
Z posterunku wyszedl Ryjek, niosac wielka miske owsianki z wetknieta do niej lyzka. Vimes wskazal Nobby’ego i miska zostala z najwyzsza ostroznoscia przekazana chlopcu.
— Sierzancie? — odezwal sie Ryjek, obserwujac pilnie lyzke, ktora Nobby jadl, a raczej pochlanial owsianke.
— Tak, Ryjek?
— Czy mamy jakies rozkazy?
— Nie wiem. Jest kapitan?
— O to wlasnie chodzi, sierzancie. W nocy dotarl tu goniec z koperta dla kapitana, wiec zabralem ja na gore, a kapitan tam czekal. Pomyslalem sobie, ze to zabawne, hnah, normalnie sie nie zjawia tak wczesnie…
— Szybciej, prosze — ponaglil go Vimes, gdyz Ryjek znow zaczal sie wpatrywac w oscylujaca lyzke.
— No wiec kiedy pozniej zanioslem mu kakao, siedzial tam, hnah, i wpatrywal sie w nic. Ale powiedzial mi: „Dziekuje, Ryjek”, hnah, kiedy podalem mu kakao. Zawsze byl bardzo uprzejmy pod tym, hnah, wzgledem. Ale jak tam zajrzalem przed chwila, to juz go nie bylo.
— Jest starym czlowiekiem, Ryjek. Nie mozesz wymagac, zeby siedzial tu cala…
— Jego kalamarza tez nie bylo, sierzancie. A nigdy wczesniej nie zabieral go do domu.
Vimes zauwazyl, ze Ryjek ma oczy bardziej zaczerwienione niz zwykle. Westchnal.
— Zauwazyles te koperte?
— Nie, sierzancie.
Ryjek znow zerknal na lyzke w dloni Nobby’ego. Byla tania, jak zauwazyl Vimes, z jakiegos marnego metalu.
— W takim razie pilnujemy ladu, Ryjek.
— Niewiele go zostalo, sierzancie.
— Zobaczymy, ile da sie znalezc. Chodzmy.
Ryjek sie ociagal.
— Chcialbym miec oko na te lyzke, sierzancie. Zostalo nam tylko piec, a takie dzieciaki zwina nawet…
— Moze sobie wziac te nieszczesna lyzke! — przerwal mu Vimes. — W tej chwili lyzki nie sa wazne!
Nobby przelknal resztke goracej zupy, wsadzil sobie lyzke do kieszeni, pokazal Ryjkowi bialy od owsianki jezyk, rzucil miske na ziemie i wzial nogi za pas.
Vimes wrocil na posterunek, chwycil chochle i zadzwonil nia o pusty kociolek. Uniosly sie glowy.
— No dobrze, synkowie! Oto, co zrobimy! Wszyscy zonaci dostaja godzine wolnego, zeby skoczyc do domow i uspokoic zony! Reszta ma nieplatne nadgodziny! Kogos to dziwi?
Wiglet uniosl reke.
— Wszyscy mamy rodziny, sierzancie.
— I najlepsze, co mozemy dla nich zrobic, to pilnowac przestrzegania prawa w tej okolicy — odparl Vimes. — Nie wiemy, co sie dzieje na innych posterunkach, tyle ze podobno nie jest dobrze. Wiec nasz posterunek zostaje czynny, jasne? Dniem i noca! Slucham, mlodszy funkcjonariuszu?
— Nasza mama bedzie sie martwic, sierzancie — powiedzial mlody Sam.
Vimes zawahal sie, ale tylko przez moment.
— Ryjek wyskoczy i przekaze jej wiadomosc. To samo dotyczy pozostalych — dodal. — Niedlugo ruszamy na patrol. Tak, wiem, ze jestesmy nocna straza. Co z tego? W tej chwili sytuacja rysuje sie w bardzo ciemnych barwach. Mlodszy funkcjonariuszu, pozwolcie ze mna na dziedziniec.
I wyszedl w jasny ranek.
W teorii dziedziniec powinien byc wykorzystywany miedzy innymi do cwiczen. Zdarzalo sie to rzadko. Straz Nocna z zasady unikala przemocy. Kiedy grozby albo przewaga liczebna nie odnosily skutku, wolala ucieczke.
W szopie byly jakies plesniejace tarcze i kilka slomianych manekinow do cwiczen szermierki. Vimes wywlokl je wszystkie na bruk. Po chwili zjawil sie mlodszy funkcjonariusz.
— Mowil pan, ze sa bezuzyteczne, sierzancie.
— Bo sa — zgodzil sie Vimes. — Rozlozylem je tutaj, zebys mial na czym ladowac. Chodzisz po ulicach, Sam, z bronia, ktorej nie potrafisz uzywac. To gorsze niz chodzic, wiedzac, jak uzyc broni, ale jej nie miec. Czlowiek z bronia, ktorej nie potrafi uzyc, naraza sie, ze ktos wsadzi mu ja tam, gdzie slonce nie dochodzi.
Zdjal pancerz i helm. Pas z mieczem rzucil w kat.
— No, zaatakuj mnie — polecil.
Katem oka dostrzegl, ze kilku ludzi wyszlo na dziedziniec i przyglada sie z zaciekawieniem.
— Nie moge tak pana dzgnac, sierzancie! — jeknal Sam.
— Nie, ale chce, zebys sprobowal.
Sam sie zawahal. Nie bylem jednak calkiem glupi, pomyslal Vimes.
— Pan sie usmiecha, sierzancie — zauwazyl Sam.
— Tak?
— Stoi pan tylko i sie usmiecha. Wiem, ze dostane lanie, bo nie ma pan miecza i sie usmiecha.
— Martwisz sie, chlopcze, ze poplamisz krwia swoj sliczny mieczyk? No dobrze, odrzuc go. Teraz lepiej? Nalezales do gangu, prawda? Oczywiscie. Kazdy nalezal. I nadal zyjesz. Czyli musiales sie nauczyc walczyc.
— Tak, sierzancie, ale to byla, no wie pan, nieczysta walka…
— Nie jestesmy czystymi ludzmi. Pokaz, co potrafisz najgorszego.
— Nie chce pana zranic, sierzancie!
— To twoj pierwszy blad…
Sam zrobil obrot i kopnal.
Vimes odstapil, pochwycil jego stope i pomogl jej w podrozy w gore.
Bylem tez szybki, pomyslal, kiedy Sam wyladowal na plecach. I calkiem sprytny. Lecz od tego czasu nauczylem sie przebieglosci.
— Widac to bylo w twoich oczach — zwrocil sie do lezacego Sama. — Ale zlapales podstawowa zasade: nie ma zadnych regul.
Wyczul za soba zmiane. Jej elementem byl bardzo cichy chichot. Zerknal na Sama, ktory patrzyl gdzies za niego.
Cios byl wymierzony w tyl jego glowy, ale Vimes odsunal sie plynnie na bok. Potem odwrocil sie, zlapal Neda Coatesa za reke i spojrzal mu prosto w twarz.
— Udany urlop, Ned? — zapytal.
— Tak, sierzancie, dziekuje. Chcialem tylko zobaczyc, czy jest pan dobry.
Uderzyl Vimesa lokciem w brzuch i wywinal sie. Wsrod patrzacych rozlegl sie pomruk, ale Vimes — zgiety wpol i z zalzawionymi oczami — uniosl reke.
— Nie, wszystko w porzadku, nie ma sprawy — wysapal. — Kazdy moze sie czegos nauczyc.
Oparl dlonie na kolanach i rzezil troche bardziej demonstracyjnie, niz musial.
Zaimponowalo mu, ze Ned nie dal sie oszukac. Zachowywal dystans i powoli okrazal Vimesa. Trzymal