— No wlasnie.

— Chodzi mi o to, ze nocna straz nic nie zrobila i tym wyrzadzila im krzywde.

— No ale co mogli zrobic? Aresztowac Windera?

Vimes czul sie, jakby budowal most z zapalek nad ziejaca otchlania. Czul pod soba lodowate wichry.

Kiedys, w przyszlosci, aresztowal Vetinariego. Owszem, Patrycjusz wyszedl wolny po tym, co uchodzilo za proces sadowy, ale Straz Miejska byla… bedzie dostatecznie wazna, dostatecznie silna i dostatecznie ustosunkowana, by rzeczywiscie aresztowac wladce miasta. Jak w ogole osiagneli ten etap? Jak mogl chocby marzyc, ze kiedys banda straznikow zatrzasnie drzwi celi za szefem?

Moze wszystko zaczelo sie tutaj. Mlodszy funkcjonariusz Vimes obserwowal go uwaznie.

— Oczywiscie, ze nie mozemy — rzekl. — Ale powinnismy miec taka mozliwosc. Moze pewnego dnia ja uzyskamy. Jesli nie, to prawo nie jest prawem, tylko sposobem zastraszania ludzi.

— Wychodzi na to, ze sie obudziles i wyczules smrod gowna — oswiadczyl Coates. — Bo wlasnie w nie sie pakujesz. Przykro mi, chlopcy, ale zginiecie. Takie sa skutki, kiedy ktos staje przeciwko prawdziwym zolnierzom. Slyszeliscie o Siostrach Dolly zeszlej nocy? Trzech zabitych, a nawet sie nie starali.

— Daj spokoj, Ned, nikt przeciez nas nie zaatakuje, jak tylko bedziemy patrolowac — wymamrotal Colon.

— Patrolowac po co? Zeby pilnowac porzadku? A co zrobicie, kiedy nie zostanie juz porzadku do pilnowania? Ja w kazdym razie nie mam zamiaru patrzec, jak was zabijaja. Wynosze sie.

Odwrocil sie i odszedl do budynku. Ty przeklety durniu, masz racje, myslal Vimes. Naprawde chcialbym, zebys nie mial…

— Nadal zostajecie, chlopcy? — zwrocil sie do grupy za linia.

— Tak jest, sierzancie! — zapewnil mlodszy funkcjonariusz Vimes.

Pozostali ochotnicy wydawali sie troche mniej pewni.

— Zabija nas? — spytal Wiglet.

— A kto powiedzial, ze w ogole dojdzie do walki? — rzucil Vimes, obserwujac plecy Coatesa. — Czekajcie chwile, chce zamienic slowo z Nedem…

— Przynioslem Szylinga, sierzancie — oznajmil Ryjek, wychodzac na dziedziniec. — A kapitan chce z panem porozmawiac.

— Powiedz mu, ze bede za pare…

— To nowy kapitan — dodal szybko Ryjek. — Juz tu jest. Ostry. Wojskowy. Nie z tych cierpliwych, sierzancie.

Kiedys mialem do tego Marchewe, Detrytusa, Angue i Cudo, myslal z gorycza Vimes. Mowilem: zrobcie to, zrobcie tamto, a sam tylko sie denerwowalem i pilnowalem tej przekletej polityki…

— Niech Fred odbierze od ludzi klatwe — polecil. — I przekaz kapitanowi, ze bede u niego za chwile.

Przebiegl przez posterunek do frontowych drzwi. Na ulicy zobaczyl sporo ludzi — wiecej niz normalnie. Nie byl to tlum jako taki, ale slynny ankhmorporski ur-tlum, stan osiagany przed wystapieniem prawdziwego tlumu. Obejmowal cale miasto jak siec pajaka, czekal na jakis wyzwalajacy impuls, a wtedy przekazywal pilna wiadomosc po ulicach, rosl i gestnial w miejscu zdarzenia. Opowiesc o Masakrze na Siostrach Dolly krazyla wsrod ludzi, a w kolejnych powtorzeniach rosly liczby. Vimes wyczuwal napiecie sieci. Czekala tylko, az jakis idiota zrobi cos glupiego, a natura jest szczodra, jesli chodzi o idiotow.

— Coates! — wrzasnal.

Ku jego zdziwieniu Ned zatrzymal sie i obejrzal.

— Tak?

— Wiem, ze jestes z rewolucjonistami.

— Tylko pan zgaduje.

— Nie. Miales w notesie zapisane haslo. To samo, ktore Dibbler przekazywal w pasztecikach. Musisz wiedziec, ze zagladalem do szafek. Pomysl, czy ty i Dibbler chodzilibyscie ciagle na wolnosci, gdybym szpiegowal dla Swinga?

— Jasne. Nie chodzi o nas, nas mozna sprzatnac pozniej. Swing chce przywodcow.

Vimes cofnal sie o krok.

— Rozumiem. Dlaczego nie powiedziales chlopakom?

— Wszystko ruszylo. Dlatego. Zaczyna sie. Nie ma juz znaczenia, kim pan jest. Ale przez pana chlopcy zgina. Gdyby nie pan, byliby po naszej stronie. Pracowalem nad nimi. Wie pan, ze Kaplon zawsze upuszcza miecz na wlasna stope, Nancyball sie moczy, kiedy cos mu grozi, Vimes jest naiwny… A pan chce ich wstawic w sam srodek. Oni zgina! Bez zadnego powodu!

— Czemu im nie powiedziales? — powtorzyl Vimes.

— Bo moze ma pan wysoko postawionych przyjaciol — warknal Ned.

Vimes rozejrzal sie po dachach.

— Skonczylismy? — spytal Ned.

— Oddaj mi swoja odznake.

— Co?

— Odchodzisz. W porzadku. Oddaj odznake.

Coates drgnal jak uderzony.

— Odwal sie.

— W takim razie wyjedz z miasta. Dla wlasnego dobra.

— To ma byc grozba?

— Nie z mojej strony. Ale posluchaj dobrej rady, chlopcze. Nie pokladaj zaufania w rewolucjach. Zawsze wykonuja obrot. Dlatego nazywaja sie rewolucjami. Ludzie gina i nic sie nie zmienia. Zobaczymy sie jeszcze.

Odwrocil sie i odszedl szybko, zeby Coates nie zobaczyl jego twarzy.

Trudno. Teraz jest wlasciwa pora. Musi to zrobic, bo inaczej peknie jak pan Salciferous. Chcial to zrobic, ale nie mial odwagi, bo ci mnisi prawdopodobnie mogli czlowiekowi mocno zaszkodzic, jesli wszedl im w droge. Ale teraz sprawy zaszly za daleko.

Poczucie obowiazku przypomnialo mu, ze czeka na niego kapitan. Odrzucil jego sugestie. Nie znalo wszystkich faktow.

Stanal przed wejsciem na posterunek. Zamknal oczy. Gdyby ktos postanowil go obserwowac, zobaczylby czlowieka, ktory najwyrazniej probuje zdeptac dwa niedopalki papierosow rownoczesnie, po jednym pod kazda stopa. Dzieki, Rosie, za te tekturowe podeszwy.

Usmiechnal sie.

Myslal teraz mozgami swoich stop. A jak zauwazyl mlody Sam, stopy posiadaly wlasna pamiec…

Okragle kocie lby, typowe. W tej czesci miasta nie polozono ich solidnie, wiec poruszaly sie troche pod stopami… Przedtem, dwa razy, zanim dotarl na posterunek, czul pod nogami wieksze kamienie tworzace waskie pasy w miejscach, gdzie zmieniono nawierzchnie ulicy po zalozeniu sciekow. A wczesniej podobny pas, ale miekkiej kruszonej cegly, tak zbitej przez kola wozow, ze wlasciwie tworzyl rowek.

Vimes pamietal, ze kilkadziesiat krokow wczesniej obrocili go pare razy dookola, ale przedtem ostatnia nawierzchnia bylo… bloto. Szedl z zamknietymi oczami i zderzyl sie z wozem.

Bloto, myslal, wstajac i ignorujac spojrzenia przechodniow. To oznacza zaulek. Popatrzmy… O, tam jest.

Zajelo mu to dwadziescia minut.

Ludzie ogladali sie, kiedy szedl ulicami. Kiedy tylko mogl, zamykal oczy, zeby stopy widzialy lepiej. Czasami jednak patrzyl, co sie dzieje wokol, i znow to wyczuwal — wrazenie, ze nadchodzi burza, narasta napiecie czekajace na pierwszy drobiazg. Ludzie byli niespokojni — stado bylo niespokojne — i nie calkiem rozumieli powody. Kazdy, na kogo popatrzyl, odpowiadal mu pustym spojrzeniem.

Vimes szedl dalej. Szorstkie plyty pomiedzy dwoma pasami starych kamieni brukowych, ktore nazywano trollowymi lbami. W tej czesci miasta wystepowaly tylko w jednym miejscu: tutaj, gdzie Cynowa przecinala Wiazow. Wczesniej byly… tak, wielkie kamienie, jedne z najstarszych w miescie, przez setki, dlugie setki lat ubijane mocno przez okute zelazem kola — droga biegnaca tuz za murami miasta… tak. Przekroczyl Zacele, wciaz na Wiazow, a potem zgubil trop. Metalowa kratka w chodniku pozwolila znow go odnalezc. Krata do piwnicy. Do chlodnej piwnicy… A na kratce wytarty herb. Maslany Rynek. Tak! Dalej, stopy!

Mnisi znow go tutaj obrocili, ale… dlugie cegly, wypalone na twardo w piecu, oraz pasmo calkiem

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату