Coates wyjal swoja palke (Vimes zauwazyl, ze jest robiona specjalnie, troche dluzsza niz sluzbowa), zajal miejsce przed Wigletem, ekspresyjnie odwracajac sie do Vimesa plecami.
— Co mam robic, sierzancie? — zapytal przez ramie.
— Pokazcie mu jakies porzadne ataki. Uderzcie z zaskoczenia.
— Sie robi, sierzancie.
Vimes obserwowal bezladne zderzenia palek. Raz, dwa, trzy…i Ned odwrocil sie gwaltownie. Palka swisnela w powietrzu. Vimes zanurkowal pod nia, oburacz chwycil Coatesa za reke, wykrecil mu ja za plecy i przyciagnal ucho do swoich ust.
— Nie bylo to az tak zaskakujace, slonko — szepnal. — A teraz obaj sie usmiechamy, bo chlopcy rechocza z naszego Neda, prawdziwy zuch z niego, caly czas probuje ruszyc naszego starego sierzanta. Przeciez nie chcemy psuc im zabawy. Puszcze cie, ale jesli sprobujesz jeszcze raz, bedziesz potrzebowal obu rak, zeby podniesc lyzke, a bedziesz potrzebowal lyzki, Ned, zywiac sie tylko zupa, bo nie zostana ci juz zadne zeby! — Zwolnil uchwyt. — A tak w ogole to kto cie tego nauczyl?
— Sierzant Keel, sierzancie — burknal Ned.
— Dobrze sobie radzicie, sierzancie Keel!
Vimes obejrzal sie i zobaczyl, ze zbliza sie kapitan Swing.
W swietle dnia byl nizszy i chudszy. Wygladal jak urzednik, i to urzednik dosc niekonsekwentnie dbajacy o wyglad. Wlosy mial proste, a szerokie czarne pasma przylegajace do centralnej lysiny sugerowaly, ze albo nie ma lustra, albo jest calkowicie pozbawiony poczucia humoru.
Plaszcz w swietle okazal sie troche staromodny, ale dobrze utrzymany, za to buty z klamrami wytarte i mocno znoszone. Matka Vimesa mialaby wiele do powiedzenia na ten temat. Zawsze powtarzala, ze czlowiek powinien dbac o buty. Mozna go ocenic wedlug tego, jak blyszcza.
Swing nosil takze operowa laske. Calkiem mozliwe, ze we wlasnej opinii nadawala mu wyglad czlowieka dystyngowanego, a nie — powiedzmy — czlowieka taszczacego niepotrzebny kawal drewna. Z pewnoscia byla w niej ukryta klinga, gdyz laska grzechotala, uderzajac o bruk, a uderzala czesto, gdy Swing pedantycznie wybieral droge pomiedzy starymi tarczami i resztkami slomy.
— Dbacie o szkolenie swoich ludzi, jak widze — stwierdzil. — Bardzo slusznie. Czy zastalem waszego kapitana?
— Chyba go nie ma. — Vimes puscil Coatesa. — Sir.
— Nie? No to moze mu to przekazecie, sierzancie Keel. — Swing usmiechnal sie blado. — Mieliscie tu udana noc… jak mi doniesiono.
— Mielismy kilku gosci — przyznal Vimes. — Sir.
— A tak. Niewlasciwie ukierunkowany zapal… Nie oplaca sie… was nie doceniac, sierzancie. Jestescie czlowiekiem zaradnym. Niestety, inne posterunki nie byly tak…
— …zaradne?
— Ach… no tak. Obawiam sie, sierzancie, ze niektorzy z moich cobardziej gorliwych ludzi uwazaja was zaprzeszkode… w naszej tak potrzebnej pracy. Ja wreczprzeciwnie… uwazam, ze jestescie czlowiekiem, ktory z zelazna konsekwencja przestrzega prawa, a chociaz doprowadzilotodo… pewnych tarc, spowodowanych waszym brakiem pelnego zrozumienia dla potrzeb dyktowanych sytuacja, wierzejednak… ze jestescie bliscy mojemu sercu, sierzancie.
Vimes rozwazyl anatomiczne mozliwosci.
— To mniej wiecej prawda, sir — oswiadczyl. — Choc nie aspirowalbym tak wysoko.
— Kapitalne. Nie moge sie doczekac… naszej przyszlej wspolpracy, sierzancie. Wasz nowy kapitan bez watpienia… poinformuje was o innych sprawach, jak uzna za stosowne. Zegnam.
Swing odwrocil sie i swym chwiejnym krokiem ruszyl do bramy. Jego ludzie podazyli za nim, procz jednego, z reka w gipsie, ktory wykonal nieprzyzwoity gest.
— Witaj, Henry — rzucil Vimes.
Obejrzal list. Koperta byla gruba i miala wycisnieta duza pieczec. Vimes jednak zbyt wiele czasu spedzil w towarzystwie zlych ludzi i dokladnie wiedzial, co sie robi z zapieczetowana koperta.
Potrafil tez sluchac. Nowy kapitan. Czyli… zaczynalo sie.
Ludzie wpatrywali sie w niego.
— Wzywaja wiecej, hnah, zolnierzy, sierzancie? — spytal Ryjek.
— Tak przypuszczam.
— I dali kopniaka kapitanowi Tildenowi, tak?
— Tak.
— Byl dobrym kapitanem! — zaprotestowal Ryjek.
— Tak — przyznal Vimes.
Nie, pomyslal. Wcale nie. Byl porzadnym czlowiekiem i staral sie jak mogl, ale to wszystko.
— Co teraz zrobimy, sierzancie? — zapytal mlodszy funkcjonariusz Vimes.
— Pojdziemy na patrol. Niedaleko. Tylko pare ulic.
— A co to da?
— Wiecej, niz gdybysmy nie poszli, moj chlopcze. Nie skladales klatwy, kiedy wstepowales do strazy?
— Jakiej klatwy, sierzancie?
Nie skladal, przypomnial sobie Vimes. Podobnie jak wielu z nich. Dostawali mundur, dzwonek i stawali sie funkcjonariuszami Strazy Nocnej.
Pare lat temu Vimes tez by sie nie przejmowal klatwa. Slowa byly staroswieckie, a szyling na sznurku wygladal na jakis zart. Ale czlowiek potrzebuje czegos wiecej niz pensji, nawet w Strazy Nocnej. Potrzebuje czegos, co mu powie, ze to nie jest tylko praca.
— Ryjek, podskocz do biura kapitana i przynies tu Szylinga, co? — poprosil Vimes. — Trzeba zaprzysiac te ekipe. A gdzie jest sierzant Stuk?
— Zwinal sie, sierzancie — odparl Wiglet. — Nie wiem, czy to pomoze, ale kiedy wychodzil za drzwi, powiedzial „do demona z nim”.
Vimes przeliczyl obecnych.
Pozniej bedzie sie mowilo, ze caly posterunek zachowal gotowosc. To nieprawda, oczywiscie. Niektorzy sie wymkneli, niektorzy w ogole nie wrocili na sluzbe. Ale jesli chodzi o Keela i tych, ktorzy przekroczyli linie, to prawda.
— Sluchajcie, chlopcy — powiedzial. — Sprawa wyglada tak. Wiemy, co sie dzieje. Nie mam pojecia, jak wy, ale mnie sie to nie podoba. Kiedy juz wojsko jest na ulicach, to tylko kwestia czasu, zanim wszystko sie spaprze. Jakis dzieciak rzuci kamieniem, a w nastepnej chwili juz plona domy i gina ludzie. Nasze zadanie to utrzymywac porzadek. Taka mamy robote. Nie mamy byc bohaterami, mamy po prostu byc… normalni. Ale… moze sie zdarzyc, ze ktos uzna to, co robimy, za niewlasciwe. Dlatego nie chce wam rozkazywac.
Wyjal miecz i ostrzem wyrysowal linie na blocie i kamieniach.
— Jesli przekroczycie te linie, to wchodzicie — rzekl. — Jesli nie, w porzadku. Nie na to sie godziliscie, zreszta cokolwiek sie stanie, watpie, czy czekaja nas jakies medale. Poprosze tylko, zebyscie odeszli. I bede zyczyl szczescia.
Niemal smutne bylo to, jak szybko przekroczyl linie mlodszy funkcjonariusz Vimes. Po nim przeszedl Fred Colon, Waddy i Billy Wiglet. Dalej Kaplon, Chludniak, Wilg, Nogacz Gaskin, Horacy Nancyball i… chyba Curry… Evans i Pounce…
Dwunastu przekroczylo linie, ostatnich kilku z ociaganiem, spowodowanym walka miedzy przymusem towarzyskim a zdrowa troska o wlasna skore. Kilku innych — wiecej, niz Vimes mial nadzieje — wyparowalo gdzies z tylu.
Pozostal tylko Ned Coates. Zalozyl rece na piersi.
— Wszyscy zescie powariowali — stwierdzil.
— Przydasz sie nam, Ned — zapewnil Vimes.
— Nie chce umierac. I nie zamierzam. To glupie. Jest was tylko dwunastu. Co mozecie zrobic? Cale to gadanie o utrzymywaniu porzadku… bzdura, chlopaki. Gliny robia, co im kaze dowodca. Zawsze tak jest. A co poradzicie, kiedy zjawi sie nowy kapitan, co? I dla kogo to robicie? Dla ludzi? Ludzie zaatakowali inne posterunki, a czy straz ich jakos krzywdzila? Co takiego zrobila?
— Nic — odpowiedzial mu Vimes.