nowoczesnych kamieni brukowych, dobrze oszlifowanych i dopasowanych. Mogly czlowieka oszukac, jesli nie wiedzial, ze jest na… tak, na Kamieniarskiej Drodze i ze mieszkaja tu kamieniarze, ktorzy dbaja o nawierzchnie. Teraz znalezc zaulek, bloto, ale zmieszane ze zwirem, bo kamieniarze wyrzucaja tam resztki, byly tez poprzeczne wzgorki w miejscach, gdzie polozono rury. Dobrze. A teraz poszukac plaskich kostek brukowych…
Otworzyl oczy.
Tak.
Po lewej stronie, przy Glinianej, staly obok siebie trzy budynki: swiatynia wcisnieta miedzy dwa narozne sklepy. To byla… po prostu swiatynia, troche cudzoziemska, ale przeciez wszystkie sa takie. Ta wygladala na Gorna Hublandzka, gdzie wszyscy zyja z jakow czy czegos w tym rodzaju.
Drzwi swiatyni byly zamkniete. Vimes bezskutecznie szarpal za uchwyt, a potem tlukl rekojescia miecza o drewno. Bez efektu. Nie zostawil nawet sladu na deskach.
Za to drzwi do sklepu ze starzyzna, tuz obok, staly otworem. Kiedys mu ten sklep zastepowal krawca i szewca. I podobnie jak lombard, zawsze byl czynny.
Vimes wszedl do wnetrza i natychmiast otulila go zakurzona ciemnosc.
Byla to prawdziwa grota odziezy. Z sufitu zwisaly rzedy uzywanych garniturow. Stare polki uginaly sie pod stosami koszul, kamizelek i skarpet. Tu i tam w mroku wyrastaly pudla, o ktore Vimes zaczepial kolanami. Zwaly znoszonych butow zeslizgiwaly sie i przesuwaly pod nogami. A zapach… Gdyby ubostwo mialo zapach, bylby wlasnie taki. Gdyby upokorzona duma miala zapach, bylby wlasnie taki. Zawieral tez nute srodka dezynfekujacego.
Juz kilka stop od drzwi Vimes sie zgubil. Skrecil i przeciskal sie kolejnymi alejami duszacych tkanin. Zastanawial sie, czy ktos tu kiedys umarl i jak udaloby sie to odkryc. Odsunal wieszak z wyswieconym, przetartym garniturem…
— Ty chciec?
Odwrocil sie.
Nie zobaczyl nikogo. Dopiero po chwili opuscil nieco wzrok i spojrzal w oczy czlowieka. Sklepikarz byl calkiem lysy, bardzo niski i chudy, a ubrany w jakies nieksztaltne ubranie, ktorego zapewne nawet sklep ze starzyzna nie zdolal wcisnac klientowi. Kto to jest? Kto… Zaskakujace, ale imie wydawalo sie calkiem swiezym wspomnieniem.
— Aha, hm, no tak… Pan Sen…
— Szum Sni Sen — powiedzial pan Szum. Chwycil garnitur, ktory Vimes wciaz trzymal w reku. — Dobre oko, dobre oko, piekny material, nalezec kaplan, dla pana piecdziesiat pensow, zal sprzedac, czasy teraz ciezkie.
Vimes pospiesznie odwiesil garnitur na stojak i wyjal swoja odznake. Szum spojrzal na nia niechetnie.
— Ja zaplacic juz inny glina — oswiadczyl. — Jeden dolar, jeden miesiac, zadne klopoty. Juz zaplacic inny glina.
— Zaplacic? — powtorzyl Vimes.
— Dwa paskowy glina juz ja zaplacic. Jeden dolar, jeden miesiac, zadne klopoty!
— Kapral Quirke — mruknal Vimes. — Nie musi pan placic glinom, panie Szum. Jestesmy tu, by pana chronic.
Mimo ledwie podstawowej znajomosci jezyka, pan Szum wyrazem twarzy jasno sugerowal, ze stojacy przed nim trzypaskowy i jednokoronowy glina spadl tu z planety idiotow.
— Prosze posluchac! Nie mam teraz czasu! Gdzie sa tylne drzwi? To sprawa strazy!
— Ja zaplacic! Ja placic ochrona! Jeden miesiac, zadne klopoty!
Vimes burknal cos i ruszyl tunelem miedzy scianami ubran.
Jego uwage zwrocil blysk szkla. Jak krab przecisnal sie bokiem wzdluz ciasnej alejki, az trafil na kontuar zawalony kolejnymi beznadziejnymi towarami. Ale za nim spostrzegl drzwi za zaslona z paciorkow. Na wpol przebrnal, na wpol przeplynal nad stosami szmat i przedarl sie do malego pokoiku za drzwiami.
Pan Szum przecisnal sie do starego krawieckiego manekina, tak odrapanego, poobijanego i pogietego, ze wygladal, jakby ktos wydobyl go z wulkanicznych popiolow starozytnego miasta.
Pociagnal za ramie i manekinowi zapalily sie oczy.
— Tu Numer Trzeci — powiedzial do ucha manekina. — Wlasnie przeszedl. O rany, alez jest wsciekly…
Tylne drzwi byly zamkniete, ale ustapily, gdy Vimes naparl na nie calym ciezarem. Zatoczyl sie na dziedziniec i przyjrzal murowi oddzielajacemu brudny placyk od ogrodow swiatyni. Podskoczyl i drapiac butami o sciane, podciagnal sie na szczyt. Czul, jak rozsypuje sie pod nim kilka cegiel.
Wyladowal na plecach i spojrzal na chuda postac w zoltej szacie, siedzaca na kamiennej lawie.
— Moze herbaty, komendancie? — zaproponowal sprzatacz.
— Nie chce zadnej herbaty! — wrzasnal Vimes i wstal.
Sprzatacz wrzucil do stojacej przy nim czarki z herbata grudke zjelczalego masla jaka.
— A zatem czego pan chce, panie Vimes z bardzo uzytecznymi stopami?
— Nie moge sobie z tym poradzic! Wiesz, o czym mowie!
— Wie pan, troche herbaty naprawde by pana uspokoilo.
— Nie mow mi, zebym sie uspokoil! Kiedy zamierzacie odeslac mnie do domu?
Kolejny mnich wynurzyl sie ze swiatyni. Byl wyzszy, potezniejszy od sprzatacza, mial siwa brode i twarz dobrotliwego dyrektora banku. Podal Vimesowi kubek.
Vimes wahal sie przez moment, po czym wzial kubek i starannie wylal zawartosc na ziemie.
— Nie ufam wam — oswiadczyl.
— Nie wyobrazam sobie, co moglibysmy dodac do herbaty, zeby smakowala gorzej niz ta, ktora tutaj pijecie — rzekl spokojnie sprzatacz. — Niech pan siada, wasza laskawosc. Prosze.
Vimes osunal sie na lawe. Wscieklosc, ktora napedzala go do tej pory, nieco ostygla, choc ciagle czul, jak w nim bulgocze. Odruchowo wyjal i wsadzil sobie do ust na wpol wypalone cygaro.
— Sprzatacz twierdzil, ze znajdzie pan nas w taki czy inny sposob — stwierdzil drugi mnich i westchnal. — To tyle, jesli chodzi o tajemnice.
— Ale czemu was to martwi? — Vimes zapalil ogryzek cygara. — Mozecie pograc czasem i wyjdzie na to, ze nic sie nie zdarzylo.
— Nie zamierzamy tego robic — zapewnil drugi mnich.
— Zreszta jak moglbym wam zaszkodzic? Chodzic i opowiadac, ze ci zwariowani mnisi, ktorych widuje sie na ulicach, potrafia przesuwac czas? Zamkneliby mnie! A w ogole to kim ty jestes?
— To jest Qu. — Sprzatacz skinal glowa na kolege. — Kiedy nadejdzie pora, przeniesie pana z powrotem. Ale jeszcze nie teraz.
Vimes westchnal ciezko. Juz nie byl wsciekly, pozostalo mu uczucie beznadziejnej pustki. Patrzyl tepo na dziwne skalki zajmujace wieksza czesc ogrodu. Wydawaly sie jakos znajome.
Zamrugal.
— Rozmawialem dzisiaj z ludzmi, ktorzy maja umrzec — powiedzial. — Wiecie, jak sie po tym czuje?
Mnisi popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
— No… tak — powiedzial Qu.
— Wiemy — potwierdzil sprzatacz. — Kazdy, z kim rozmawiamy, umrze. Kazdy, z kim pan rozmawia, umrze. Wszyscy umieraja.
— Zmienialem wydarzenia — oswiadczyl Vimes. I dodal, jakby sie usprawiedliwial: — Niby dlaczego nie? Carcer zmienia. Nie mam pojecia, jak teraz wszystko sie potoczy. Czy nie zmienia sie historia, nawet jesli czlowiek rozdepcze mrowke?
— Dla mrowki z cala pewnoscia — przyznal Qu.
Sprzatacz machnal reka.
— Tlumaczylem przeciez, panie Vimes. Historia znajdzie sposob. To tak jak rozbicie statku. Plynie pan do brzegu, ale fale lamia sie niezaleznie od tego, co pan zrobi. Czyz nie jest napisane: „Wielkie morze nie dba o to, ktoredy plyna male rybki”? Ludzie umieraja, kiedy nadejdzie ich czas…
— Czas Keela nie nadszedl! To Carcer napadl biedaka!
— Nadszedl jego czas w tej terazniejszosci, komendancie — wyjasnil Qu. — Ale odegra swoja role w tej drugiej. W koncu. Doplynie pan do brzegu. Musi pan. W przeciwnym razie…