nadleciala. Tak twierdzily podreczniki historii. Strzelali w okna budynku, skad przygladali sie ludzie. Moze ta pierwsza strzala pochodzila od jednego z nich.

Niektore strzaly nie dolecialy do celu, inne tak. Byli tez ludzie, ktorzy odpowiedzieli.

Potem nastapia straszne wydarzenia. Bedzie juz za pozno, by do nich nie dopuscic. Napiecie rozladuje sie jak wielka sprezyna, koszaca cale miasto.

Byli tez spiskowcy, nie ma co do tego watpliwosci. Niektorzy z nich to zwyczajni ludzie, ktorzy mieli juz dosyc. Niektorzy to mlodzi ludzie bez pieniedzy, protestujacy przeciw temu, ze swiatem rzadza bogaci starcy. Niektorzy wlaczyli sie, bo chcieli zdobyc dziewczyny. A niektorzy byli idiotami, oblakanymi jak Swing, z tak samo sztywna i nierealna wizja swiata; stali po stronie tego, co nazywali ludem. Vimes cale zycie spedzil na ulicach, spotkal ludzi przyzwoitych i glupcow, i takich, ktorzy potrafili ukrasc pensa slepemu zebrakowi, ludzi, ktorzy za brudnymi szybami w oknach malych domkow codziennie dokonywali niewielkich cudow albo popelniali zbrodnie… Nigdy jednak nie spotkal ludu.

Ludzi po stronie ludu i tak zawsze w koncu czekalo rozczarowanie. Odkrywali, ze lud na ogol nie przejawia wdziecznosci, nie docenia, nie jest postepowy ani posluszny. Lud okazywal sie zwykle malostkowy, konserwatywny, niezbyt madry, a nawet nieufny wobec madrosci. I tak dzieci rewolucji stawaly przed prastarym problemem: nie chodzi o to, ze rzad jest niewlasciwy, bo to oczywiste, ale ze ma sie do czynienia z niewlasciwym ludem.

Gdy tylko ktos widzial w ludziach obiekty, ktore mozna mierzyc, okazywalo sie, ze nie dorastaja. To, co niedlugo przetoczy sie po ulicach, nie bedzie rewolucja ani buntem. To beda przerazeni, spanikowani ludzie. Tak sie dzieje, kiedy zawodzi maszyneria zycia miasta, kiedy tryby przestaja sie krecic i lamia sie wszystkie drobne reguly. Wtedy istoty ludzkie sa gorsze od owiec. Owce po prostu biegna; nie staraja sie kasac owiec biegnacych obok.

O zachodzie slonca kazdy mundur stanie sie celem. Nie bedzie juz mialo znaczenia, jakie poglady ma straznik. Stanie sie jeszcze jednym czlowiekiem w pancerzu…

— Co? — zapytal, wracajac do terazniejszosci.

— Dobrze sie pan czuje, sierzancie? — upewnil sie Fred Colon.

— Hm? — mruknal Vimes.

Realny swiat powrocil.

— Gdzies pan odlecial — wyjasnil Fred. — Patrzyl pan w pustke. Powinien pan jednak wyspac sie wczoraj w nocy, sierzancie.

— W grobie bedzie dosc czasu na sen. — Vimes spojrzal na szeregi straznikow.

— Jasne, tez o tym slyszalem, sierzancie, ale tam nikt pana nie obudzi kubkiem herbaty. Ustawilem wszystkich, sierzancie.

Fred Colon sie postaral, a Vimes umial to docenic. Inni tez zadbali o siebie. Nigdy jeszcze nie widzial, zeby wygladali tak… oficjalnie. Zwykle kazdy mial tylko helm i polpancerz. Poza tym wyposazenie bylo opcjonalne i dosc zroznicowane. Ale przynajmniej dzisiaj ubrali sie starannie.

Tylko wzrost mieli niedobrany. Nikt nie mogl latwo przyjrzec sie szeregowi, w ktorym na jednym koncu stal Wiglet, a na drugim Nancyball. Wiglet byl tak niski, ze kiedys zarzucono mu wpatrywanie w pepek sierzanta, jako ze nikomu nie zdolalby spojrzec w oczy. Za to Nancyball zawsze pierwszy wiedzial, kiedy pada deszcz. Trzeba bylo stanac w sporej odleglosci, zeby bez bolu oczu miec obu w polu widzenia.

— Niezle, chlopcy — rzucil tylko i uslyszal, jak Rust zbiega po schodach.

Chyba po raz pierwszy mial okazje zobaczyc swoich podkomendnych. Zniosl to dosc dobrze. Westchnal tylko. Potem zwrocil sie do Vimesa.

— Potrzebuje czegos, na czym moglbym stanac.

Vimes spojrzal na niego tepo.

— Sir?

— Chce przemowic do ludzi, zainspirowac ich i wzmocnic determinacje. Musza zrozumiec polityczne tlo obecnego kryzysu.

— Och, wszyscy wiemy, ze lord Winder to wariat — wtracil uprzejmie Wiglet.

Na czole Rusta osiadl niemal szron.

Vimes sie wyprostowal.

— Oddziaaal! Roo-zejsc sie! — krzyknal. Straznicy odbiegli, a on pochylil sie do Rusta. — Moge slowko, sir?

— Czy ten czlowiek naprawde powiedzial…? — zaczal Rust.

— Tak, sir. To prosci ludzie, sir. — Vimes myslal szybko. — Lepiej nie naruszac ich pogladow, sir, jesli pan rozumie, co mam na mysli.

Rust dolaczyl te opinie do zbioru mozliwych rozwiazan. Ta sugestia dawala jakies wyjscie, a w dodatku pasowala do jego zdania na temat strazy jako takiej. Oznaczala, ze to nie funkcjonariusz zachowal sie bezczelnie, ale ze Rust mial do czynienia z prostaczkiem.

— Znaja swoje obowiazki, sir — dodal Vimes dla wzmocnienia argumentu.

— Ich obowiazkiem, sierzancie, jest robic to, co im sie kaze.

— Dokladnie tak, sir.

Rust przygladzil was.

— Jest cos w tym, co mowicie, sierzancie. Ufacie im?

— Szczerze mowiac, sir, tak.

— Mhm… Za dziesiec minut zrobimy obchod sasiednich ulic. Pora na jakas akcje. Meldunki sa niepokojace. Musimy utrzymac pozycje, sierzancie.

I on w to wierzy, pomyslal Vimes. Naprawde wierzy.

Straznicy wymaszerowali w blask popoludniowego slonca, ale nie zrobili tego dobrze. Nie byli przyzwyczajeni do marszu. Ich typowa metoda poruszania sie byl spacer, niezaliczany do uznanych manewrow wojskowych, albo tez rozpaczliwa ucieczka — zaliczana.

Na dodatek w oddziale dzialaly prady konwekcyjne rozsadnego tchorzostwa. Wyrazna boczna skladowa w ruchu kazdego ze straznikow spychala go do srodka formacji. Ich tarcze, lekkie, wiklinowe, mogly odbijac kamienie, ale nie mialy szans z niczym posiadajacym ostrze. Posuwali sie wiec naprzod w formie wydluzajacej sie z wolna, stloczonej grupki.

Rust tego nie zauwazal. Mial talent niedostrzegania tego, czego nie chcial dostrzegac, i nieslyszenia tego, czego nie chcial slyszec. Nie mogl jednak zignorowac barykady.

Ankh-Morpork nie bylo tak naprawde miastem — nie wtedy, kiedy juz przyszlo co do czego. Takie miejsca jak Siostry Dolly, Nastroszone Wzgorze czy Siedmiu Spiacych istnialy kiedys jako osobne wioski, zanim pochlonela je rosnaca zabudowa miejska. Na pewnym poziomie nadal zachowywaly odrebnosc. Co do reszty… coz, kiedy juz czlowiek opuscil glowne ulice, wszystko dzialo sie w bliskich sasiedztwach. Ludzie nie wedrowali daleko. Kiedy roslo napiecie, czlowiek polegal na swoich kumplach i rodzinie. Cokolwiek mialo sie ruszyc, pilnowal, zeby nie ruszylo jego ulica. To nie byla rewolucja, raczej odwrotnie. To byla obrona wlasnych domostw.

Ludzie wznosili barykade przy alei Fiszbinowej. Nie byla szczegolnie udana, jako ze skladala sie glownie z przewroconych ulicznych straganow, nieduzego wozu i sporej liczby domowych mebli. Ale stanowila Symbol.

Rust zjezyl groznie was.

— Tuz pod naszym nosem — warknal. — Absolutne wyzwanie dla ustanowionej wladzy, sierzancie. Czyncie swoja powinnosc!

— A na czym ona w tej chwili polega, sir? — spytal Vimes.

— Aresztowac prowodyrow! A wasi ludzie rozbiora te barykade!

Vimes westchnal.

— Oczywiscie, sir. Prosze sie cofnac, a ja ich poszukam. Podszedl do chalupniczego stosu rupieci, swiadomy oczu obserwujacych go z przodu i z tylu. Uniosl dlonie do ust.

— Dobrze juz, dobrze! Co sie tutaj dzieje?! — zawolal.

Uslyszal szepty. I byl przygotowany na to, co nastapilo. Kiedy nad meblami przelecial kamien, chwycil go oburacz.

— To bylo grzeczne pytanie! — powiedzial. — Po co sie denerwowac?

Kolejne szepty. Bardzo wyraznie uslyszal „…to ten sierzant z wczorajszej nocy…” i jakas prowadzona

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату