polglosem dyskusje. Po chwili ktos zakrzyknal:
— Smierc faszystowskim ciemiezycielom!
Tym razem dyskusja wydawala sie bardziej goraczkowa.
— No dobra — uslyszal po chwili, a potem: — Smierc faszystowskim ciemiezycielom, z wylaczeniem tu obecnych! Teraz wszyscy zadowoleni?
Znal ten glos.
— Pan Reginald Shoe, tak?
— Zaluje, ze mam tylko jedno zycie, by poswiecic je dla alei Fiszbinowej! — rozleglo sie gdzies zza komody.
Gdybys tylko wiedzial, pomyslal Vimes.
— Nie sadze, zeby to bylo konieczne — powiedzial glosno. — No prosze, panie i panowie… Czy tak nalezy sie zachowywac? Nie mozecie brac… prawa… we wlasne… rece…
Umilkl. Czasami mozg potrzebuje dluzszej chwili, by nadazyc za ustami.
Vimes odwrocil sie i spojrzal na swoj oddzial, ktory nie potrzebowal zadnych instrukcji, by trzymac sie z tylu. I spojrzal na barykade.
Gdzie tak naprawde jest prawo? Gdzie jest w tej chwili?
Co on wlasciwie robi?
Wykonuje obowiazek, ma sie rozumiec. Robote, ktora ma przed soba. Zawsze tak robil. A prawo zawsze bylo… gdzies tam, ale niedaleko. Zawsze byl niemal pewien, gdzie jest, i stanowczo mialo cos wspolnego z odznaka.
Odznaka jest wazna. Tak. Ma ksztalt tarczy, dla ochrony. Myslal o tym podczas dlugich nocy. Chronila go przed bestia, poniewaz bestia czaila sie w mrokach jego umyslu.
Golymi rekami zabijal wilkolaki. Byl wtedy oblakany ze zgrozy, ale bestia dawala mu sile…
Kto wie, jakie zlo czai sie w ludzkich sercach?
Gliniarz wie. Po dziesieciu latach czlowiekowi moze sie wydawac, ze widzial juz wszystko, ale cienie zawsze szykowaly cos nowego. Widzial, jak blisko bestii zyja ludzie. I pojmowal, ze tacy jak Carcer wcale nie sa oblakani. Sa wrecz niewyobrazalnie zdrowi na umysle. Po prostu nie maja tarczy. Patrza na swiat i uswiadamiaja sobie, ze reguly nie musza sie do nich stosowac. Nie, jesli tego nie chca. Nie daja sie oglupic roznym historyjkom. Podaja bestii reke.
Jednak on, Sam Vimes, trzymal sie odznaki, z wyjatkiem tego okresu, kiedy nawet ona nie wystarczala, wiec zamiast niej trzymal sie butelki…
Teraz wlasnie mial uczucie, ze trzyma sie butelki. Caly swiat wirowal. Gdzie bylo prawo? Przed nim wznosila sie barykada. Kogo oslaniala i przed kim? Miastem rzadzil szaleniec i jego ponurzy towarzysze, wiec gdzie bylo prawo?
Gliniarze lubili powtarzac, ze ludzie nie powinni brac prawa we wlasne rece. Mysleli, ze wiedza, co to znaczy. Ale mysleli o normalnych czasach, o ludziach, ktorzy maczuga koncza klotnie z sasiadem, bo jego pies o jeden raz za wiele nabrudzil im pod drzwiami. Lecz w takich czasach jak obecne do kogo nalezy prawo? Jesli nie powinno sie znalezc w rekach ludzi, to gdzie? W rekach tych, ktorzy wiedza lepiej? Wtedy dostaje sie w rece Windera i jego poplecznikow, a to chyba niedobrze.
Co teraz powinno sie stac? Owszem, mial odznake, ale nie byla jego, nie tak naprawde… I mial rozkazy, ale to byly zle rozkazy… Mial tez wrogow, choc z niewlasciwych powodow… I moze nie mial juz przyszlosci. Przestala istniec. Nie bylo niczego rzeczywistego, zadnego trwalego punktu, na ktorym moglby sie oprzec, jedynie Sam Vimes w miejscu, gdzie nie mial prawa byc…
Odnosil wrazenie, ze probujac poswiecic jak najwiecej energii na rozplatanie wirujacych mysli, jego cialo sciagalo te energie z reszty Vimesa. W oczach mu pociemnialo, zmiekly kolana…
Nie pozostalo nic procz zdezorientowanej rozpaczy.
I licznych eksplozji.
Havelock Vetinari zapukal grzecznie w okienko malej budki w glownej bramie Gildii Skrytobojcow. Dyzurny portier uniosl klapke.
— Wpisuje wyjscie, panie Maroon — oznajmil skrytobojca.
— Oczywiscie, paniczu. — Maroon podsunal mu wielka ksiege. — A dokad sie dzisiaj wybieramy, paniczu?
— Ogolny rekonesans, panie Maroon. Zwyczajnie chce sie rozejrzec.
— Ach, wczoraj wieczorem mowilem wlasnie pani Maroon, ze panicz znakomicie sie rozglada.
— Patrzymy i uczymy sie, panie Maroon, patrzymy i uczymy sie. — Vetinari wpisal do ksiegi swoje nazwisko, po czym odlozyl pioro na stojak. — A jak tam synek?
— Dziekuje, ze panicz zapytal. O wiele lepiej — odparl portier.
— Milo slyszec, panie Maroon. O, widze, ze czcigodny John Krwawnik wyszedl ze zleceniem… Do palacu?
— Alez paniczu… — Maroon usmiechnal sie szeroko i pogrozil palcem. — Wie panicz, ze nie moglbym powiedziec, chocbym nawet wiedzial.
— Oczywiscie.
Vetinari zerknal na tylna sciane, gdzie w starym mosieznym stojaku tkwilo kilka kopert. Nad stojakiem wypisano slowo „Aktywni”.
— Spokojnego wieczoru, panie Maroon.
— Wzajemnie, paniczu. Owocnego… rozgladania sie.
Patrzyl, jak mlody czlowiek znika na ulicy. Potem przeszedl na malutkie zaplecze budki i nastawil czajnik.
Dosyc lubil mlodego Vetinariego, ktory byl spokojnym, pilnym oraz — trzeba to zaznaczyc — przy odpowiednich okazjach takze szczodrym mlodym czlowiekiem. Ale jednak troche dziwacznym. Maroon obserwowal go kiedys we foyer. Vetinari stal nieruchomo. Nie probowal sie przy tym kryc ani maskowac. Po mniej wiecej polgodzinie Maroon podszedl do niego i zapytal:
— Czy moge w czyms pomoc, paniczu?
Na co Vetinari odpowiedzial:
— Dziekuje, ale nie, panie Maroon. Po prostu ucze sie stac nieruchomo.
Na co nie dalo sie wyglosic zadnego sensownego komentarza. A mlody czlowiek zapewne odszedl po chwili, gdyz Maroon nie pamietal, by tego dnia widzial go znowu.
Uslyszal skrzypienie z portierni i wyjrzal przez drzwi. Nikogo tam nie bylo.
Kiedy parzyl herbate, zza drzwi dobiegl jakis szelest, wiec poszedl sprawdzic. Portiernia byla calkiem pusta. Zadziwiajaco pusta, pomyslal juz pozniej. Calkiem jakby byla o wiele bardziej pusta, niz gdyby, no… gdyby nikogo w niej nie bylo.
Wrocil na swoj fotel na zapleczu i usiadl wygodnie.
Na mosieznym stojaku koperta podpisana „Krwawnik, J.” zsunela sie odrobine.
Eksplozje byly liczne. Fajerwerki skakaly po calej ulicy. Brzeczaly tamburyny, rog rozbrzmiewal nieznanym w naturze dzwiekiem, a zza zakretu wytanczyla kolumna wirujacych w piruetach mnichow. Wszyscy spiewali ile sil w plucach.
Vimes, ktory osunal sie na kolana, widzial dziesiatki ruchliwych stop w sandalach i powiewajace przybrudzone szaty. Rust krzyczal cos do tancerzy, ktorzy usmiechali sie i machali w powietrzu rekami.
W kurzu wyladowalo cos prostokatnego i srebrzystego.
Mnisi odeszli. Odtanczyli w jakis zaulek, krzyczac, krecac sie i walac w gongi…
— Przekleci poganie! — warknal Rust i podszedl blizej. — Uderzyli was, sierzancie?
Vimes wyciagnal reke i chwycil srebrny prostokat.
Kamien brzeknal o napiersnik Rusta. Gdy kapitan podniosl tube, kapusta trafila go w kolano.
Vimes patrzyl na przedmiot, ktory trzymal w dloni. Byla to cygarnica, waska, lekko wygieta…
Otworzyl ja niezgrabnie i przeczytal: