Swiat sie poruszyl. Ale Vimes nie byl juz jak dryfujacy statek. Teraz wyczuwal szarpniecie kotwicy ustawiajacej go dziobem do nadchodzacej fali.

Zza barykady nadlatywal grad pociskow. Rzucanie roznych rzeczy bylo stara ankhmorporska tradycja, a Rust mial w sobie cos takiego, co czynilo go naturalnym celem. Z cala godnoscia, jaka zdolal przywolac, podniosl do ust tube. Udalo mu sie dotrzec az do:

— Niniejszym ostrzegam…

Potem kamien wytracil mu tube z reki.

— Jak chcecie — mruknal i sztywnym krokiem wrocil do oddzialu. — Sierzancie Keel, wydajcie rozkaz ostrzalu. Jedna salwa nad szczytem barykady.

— Nie — odparl Vimes i wstal.

— Moge tylko przyjac, ze zostaliscie ogluszeni, sierzancie — stwierdzil Rust. — Straznicy, przygotowac sie do wykonania rozkazu.

— Pierwszego, ktory wystrzeli, osobiscie zalatwie mieczem — ostrzegl Vimes.

Nie krzyczal. To bylo proste, pewne stwierdzenie, co niesie przyszlosc.

Rust nie zmienil wyrazu twarzy. Zmierzyl Vimesa wzrokiem.

— Czy to bunt, sierzancie? — zapytal.

— Nie. Nie jestem zolnierzem. Nie moge sie zbuntowac.

— Obowiazuje stan wyjatkowy, sierzancie — warknal Rust. — Oficjalnie!

— Naprawde? — zdziwil sie Vimes. Nadleciala kolejna fala kamieni i warzyw. — Tarcze w gore, chlopcy.

Rust zwrocil sie do Freda Colona.

— Kapralu, aresztujcie tego czlowieka.

Colon przelknal sline.

— Ja?

— Wy, kapralu. Natychmiast.

Rozowa twarz Colona pokryla sie bladymi plamami, gdy odplynela z niej krew.

— Ale on… — zaczal.

— Nie? A zatem musze sam, jak sie zdaje.

Kapitan dobyl miecza.

W tej samej chwili Vimes uslyszal szczek odsuwanego bezpiecznika kuszy. Jeknal w duchu. Nie pamietal tej sytuacji.

— Prosze, zeby odlozyl pan miecz, sir — zabrzmial glos mlodszego funkcjonariusza Vimesa.

— Nie strzelisz do mnie, glupi dzieciaku — powiedzial spokojnie kapitan. — To by bylo morderstwo.

— Nie tam, gdzie celuje, sir.

Niech to szlag, myslal Vimes. Moze chlopak naprawde jest glupi. Bo Rust na pewno nie jest tchorzem. Idiotyczny upor uwaza za odwage. Nie cofnie sie nawet przed tuzinem zbrojnych.

— Chyba widze, na czym polega klopot, kapitanie — odezwal sie pogodnym tonem. — Spocznij, mlodszy funkcjonariuszu. Nastapilo drobne nieporozumienie, sir, ale to wszystko wyjasni…

Ten cios mial zapamietac na dlugo. Slodki. Podrecznikowy. Rust zwalil sie jak kloda.

W blasku wszystkich swych plonacych mostow Vimes wsunal dlon z powrotem do tylnej kieszeni. Dzieki ci, pani Goodbody, i pani asortymentowi porecznych wyrownywaczy szans.

Zwrocil sie do straznikow, ktorzy tworzyli obraz bezglosnej zgrozy.

— Niech zostanie w raporcie, ze zrobil to sierzant sztabowy John Keel — powiedzial. — Vimes, co ci mowilem o wymachiwaniu bronia, kiedy nie masz zamiaru jej uzyc?

— Pan go zalatwil, sierzancie! — pisnal Sam, wpatrzony w uspionego kapitana.

Vimes potrzasnal dlonia, by przywrocic jej nieco zycia.

— Niech zostanie w raporcie, ze przejalem dowodztwo po naglym ataku szalenstwa kapitana — oznajmil. — Waddy, Wiglet… Zaciagnijcie go na posterunek i zamknijcie w celi.

— Ale co my mamy robic, sierzancie? — jeknal Colon.

Ach…

Utrzymywac porzadek. O to chodzi. Ludzie czesto nie rozumieja, na czym to polega. Czlowiek dociera na miejsce jakiejs smiertelnie groznej sytuacji, na przyklad widzi dwoch sasiadow tlukacych sie na ulicy o to, do ktorego nalezy oddzielajacy ich posesje zywoplot. Obaj az kipia od urazonej pewnosci swoich racji, ich zony albo tocza na boku osobna bojke, albo siedza w kuchni i gawedza przy herbatce, a wszyscy czekaja, az straznik wszystko rozstrzygnie.

I nie moga zrozumiec, ze to nie jego robota. Rozstrzygniecie tej sprawy to zadanie dla dobrego mierniczego i moze dwoch prawnikow. Zadanie straznika to pohamowac impuls, by stuknac o siebie ich pustymi glowami, zignorowac urazone przemowy pelne chwiejnych usprawiedliwien, sklonic obu, zeby przestali wrzeszczec, i sprowadzic ich z ulicy. Kiedy to osiagnal, zrobil swoje. Nie byl jakims chodzacym po ziemi bogiem, ktory rozdziela precyzyjnie wyregulowana naturalna sprawiedliwosc. Straznik ma tylko przywrocic porzadek.

Oczywiscie, jesli jego krotkie i ostre slowa nie wystarcza, a wkrotce potem pani Smith przelezie przez sporny zywoplot i zadzga pania Jones nozycami ogrodniczymi, ma wtedy inne zadanie: rozwiazanie glosnej sprawy Morderstwa Wskutek Dyskusji o Zywoplocie. Ale do tego przynajmniej byl przygotowany.

Ludzie oczekuja od straznikow bardzo wielu rzeczy, jednak wczesniej czy pozniej wszystkie sprowadzaja sie do jednego zyczenia: spraw, zeby to sie nie dzialo.

Spraw, zeby to sie nie dzialo…

— Co? — zapytal.

Nagle uslyszal glos, ktory w rzeczywistosci juz od dluzszego czasu rozbrzmiewal na samej granicy swiadomosci.

— Pytalem, czy on oszalal, sierzancie.

Ale kiedy spadasz z urwiska, za pozno juz, by sie zastanawiac, czy byla moze lepsza droga na szczyt.

— Kazal strzelac do ludzi, ktorzy do was nie strzelali — warknal Vimes i ruszyl naprzod. — To chyba oznacza szalenstwo, nie sadzicie?

— Ale rzucaja kamieniami, sierzancie — zauwazyl Colon.

— To co? Stancie poza zasiegiem. Zmecza sie szybciej od nas.

Rzeczywiscie, grad pociskow zza barykady ustal; nawet w chwilach kryzysu obywatele Ankh-Morpork potrafili wszystko zostawic dla dobrego ulicznego spektaklu. Vimes ruszyl w ich strone; po drodze schylil sie i podniosl pogieta tube Rusta.

Podchodzac, przebiegal wzrokiem po twarzach widocznych zza nog krzesel i roznych rupieci. Wiedzial, ze gdzies sa Niewymowni i popychaja sprawy do przodu. Jesli mial szczescie, to nie przejmowali sie aleja Fiszbinowa.

Obroncy zaczeli cos miedzy soba mruczec. Wiekszosc z nich miala miny, ktore Vimes rozpoznal, gdyz takiej wlasnie nie chcial pokazywac. Byl to wyraz twarzy ludzi, ktorym wyrwano nagle spod nog ich swiat i teraz usiluja stepowac na ruchomych piaskach.

Odrzucil na bok glupia, deta tube. Zlozyl dlonie przy ustach.

— Niektorzy z was mnie znaja! — zawolal. — Jestem sierzant Keel, obecnie dowodca posterunku strazy przy Kopalni Melasy! I rozkazuje wam rozebrac te barykade…

Rozlegly sie gwizdy, wylecial jeden czy dwa niecelnie rzucone pociski. Vimes czekal nieruchomo, az gwar ucichnie. Potem znow uniosl dlonie.

— Powtarzam, nakazuje wam rozebrac te barykade! — Nabral tchu i mowil dalej: — I odbudowac ja po drugiej stronie, przy rogu Kablowej! I wystawic jeszcze jedna, u wylotu Stromej! Tylko porzadnie zbudowana! Przeciez nie wystarczy rzucac wszystko na kupe, na milosc bogow! Barykada to cos, co sie konstruuje! Kto tu dowodzi?

Za przewroconymi meblami rozlegly sie skonsternowane szepty.

— Ty?! — zawolal jakis glos.

Zabrzmial nerwowy smiech.

— Bardzo zabawne! Wysmiejcie sie, poki mozna! Na razie nikt sie nami nie interesuje! To spokojna czesc miasta! Ale kiedy sytuacja zrobi sie paskudna, na karki spadnie wam kawaleria! Z szablami! Jak dlugo sie

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату