utrzymacie? Ale jesli odetniecie ten koniec Kopalni Melasy i koniec Stromej, zostana im tylko ciasne zaulki, a oni tego nie lubia! Oczywiscie sami decydujecie! Chcielibysmy was chronic, ale ja i moi ludzie bedziemy za barykadami tam…
Odwrocil sie na piecie i wrocil do czekajacych straznikow.
— Dobra, chlopcy — rzucil. — Slyszeliscie. Pounce i Gaskin, wezmiecie nasza wiezniarke az do mostu i tam ja przewrocicie. Waddy, Nancyball i ty, Fred… idzcie i sciagnijcie pare wozkow. Jestescie tutejsi, wiec nie wmowicie mi, ze nigdy tego nie robiliscie. Kilkoma trzeba zablokowac tamte ulice, a pozostalymi wjechac w zaulki, az sie zaklinuja. Znacie ten teren. Zastawcie wszystkie tylne alejki.
Colon roztarl nos.
— Mozemy to zalatwic od strony rzeki, sierzancie, ale od Mrokow sa same zaulki! Nie zablokujemy wszystkich!
— Nimi bym sie nie martwil — uspokoil go Vimes. — Kawaleria nie moze tamtedy przejechac. Wiecie, jak nazywaja konia na Mrokach?
— Pewno, sierzancie. — Colon wyszczerzyl zeby. — Obiad.
— Wlasnie. Reszta niech wyciagnie z posterunku wszystkie stoly i lawy…
Uswiadomil sobie, ze zaden z jego ludzi sie nie ruszyl. Dostrzegl pewien… problem.
— Co jest?
Billy Wiglet zdjal helm i otarl czolo.
— Ehm… Jak daleko to sie posunie, sierzancie?
— Az do konca, Billy.
— Ale zlozylismy klatwe, sierzancie, a teraz nie wykonujemy rozkazow i pomagamy buntownikom. Jakos nie wydaje sie to wlasciwe, sierzancie — dokonczyl zalosnie Wiglet.
— Zlozyliscie klatwe, ze bedziecie przestrzegac prawa i bez trwogi ani korzysci chronic obywateli — przypomnial Vimes. — I oslaniac niewinnych. Tylko tyle w niej umiescili. Moze uznali, ze to jest najwazniejsze. Nic tam nie ma o rozkazach, nawet moich. Jestes przedstawicielem prawa, a nie zolnierzem rzadu.
Jeden czy dwoch ludzi popatrzylo tesknie na drugi koniec ulicy, pusty i zachecajacy.
— Ale nie bede zatrzymywal nikogo, kto zechce odejsc — zapewnil Vimes.
Przestali tam patrzec.
— Czesc, panie Keel — uslyszal zza plecow.
— Tak, Nobby? — spytal, nie ogladajac sie.
— Zaraz… Jak pan wykryl, ze to ja, sierzancie?
— To moj niezwykly talent. — Wbrew rozsadkowi Vimes odwrocil sie, by spojrzec na urwisa. — Co sie dzieje?
— Ostre rozruchy na placu Sator, sierzancie. Mowia, ze ludzie wdarli sie na posterunek przy Siostrach Dolly i wyrzucili porucznika przez okno. Wszedzie dookola pladruja, podobno, a Straz Dzienna goni ludzi, tylko ze wiekszosc sie teraz chowa, bo…
— Tak, rozumiem. — Vimes westchnal.
Carcer mial racje. Gliniarze zawsze byli w mniejszosci, wiec bycie glina skutkowalo tylko wtedy, kiedy ludzie pozwalali na ten skutek. Jesli przemysleli to sobie i zrozumieli, ze maja do czynienia z jeszcze jednym typowym idiota noszacym metalowa odznake warta pensa, glina mogl skonczyc jako plama na bruku.
Slychac juz bylo krzyki, choc bardzo daleko.
Obejrzal sie na niepewnych straznikow.
— Z drugiej strony, panowie — rzekl — jesli chcecie nas opuscic, to dokad zamierzacie pojsc?
Ta sama mysl wyraznie przyszla do glowy Colonowi i pozostalym.
— Zorganizujemy wozy — zapewnil kapral, odchodzac.
— A ja chce pensa — przypomnial Nobby i wyciagnal brudna dlon.
Ku jego zdumieniu dostal dolara.
— Tylko informuj mnie, co sie dzieje, dobrze? — powiedzial Vimes.
Straznicy wyciagali juz z posterunku stoly i lawy, a po paru minutach zjawil sie Waddy z wozkiem pelnym pustych beczek. Barykadowanie tych ulic bylo latwe. Problem stanowilo ciagle pilnowanie, by byly przejezdne.
Straznicy wzieli sie do pracy. To bylo cos, co rozumieli. Co robili jeszcze jako dzieci. Moze mysleli teraz: tym razem nosimy mundury, wiec musimy stac po slusznej stronie.
Vimes, z wysilkiem probujacy wklinowac lawe w rosnacy mur, zdal sobie nagle sprawe, ze stoja za nim jacys ludzie. Nie przerywal jednak pracy, dopoki ktos delikatnie nie odchrzaknal. Wtedy sie odwrocil.
— Tak? Moge w czyms pomoc?
Stala tam niewielka grupa, a dla Vimesa stalo sie jasne, ze ludzi tych zebralo razem wspolne przerazenie, gdyz — sadzac z wygladu — nie mieliby ze soba nic wspolnego, gdyby tylko mogli tego uniknac.
Rzecznik, a przynajmniej mezczyzna na czele, wygladal niemal dokladnie jak czlowiek, ktorego wyobrazal sobie Vimes, myslac o Morderstwie Wskutek Dyskusji o Zywoplocie.
— Ehm… panie oficerze…
— Slucham pana.
— Co, ehm… co pan wlasciwie robi?
— Dbam o lad i porzadek, sir. W tym miejscu, scisle mowiac.
— Mowil pan, ze sa, ehm… zamieszki i ze nadchodza zolnierze…
— Bardzo prawdopodobne, sir.
— Nie musisz go prosic, panie Rutherford, chronienie nas to jego obowiazek — wtracila ostro kobieta, ktora stala obok z mina wlascicielki.
Vimes zmienil zdanie o tym mezczyznie. Tak, mial to ukradkowe spojrzenie bojazliwego domowego truciciela, czlowieka, ktory bylby wstrzasniety sama mysla o rozwodzie, ale codziennie planuje zonobojstwo. I mozna zrozumiec dlaczego.
Usmiechnal sie uprzejmie do kobiety. Trzymala niebieski wazon.
— Jak moglbym pomoc?
— Co pan zamierza robic w sprawie tego, ze we wlasnych lozkach mozemy zostac wymordowani? — zapytala groznie.
— Nie ma jeszcze czwartej, prosze pani, ale jesli da pani znac, kiedy zamierza pani sie polozyc…
Vimesowi zaimponowalo, jak kobieta wyprostowala sie z godnoscia… Nawet Sybil, w pelnym trybie diuszesy, majaca w zylach krew dwudziestu pokolen aroganckich przodkow, nie moglaby jej dorownac.
— Panie Rutherford, jak masz zamiar sie zachowac wobec tego czlowieka?
Pan Rutherford spojrzal na Vimesa. Vimes zdawal sobie sprawe, ze jest paskudnie nieogolony, rozczochrany, brudny i pewnie zaczyna smierdziec. Postanowil nie dokladac biedakowi ciezarow.
— Czy pan i panska dama zechcieliby pomoc przy naszej barykadzie? — zaproponowal.
— O tak, bardzo dziekuje… — zaczal pan Rutherford, ale znowu nie dano mu szansy.
— Niektore z tych mebli wygladaja na bardzo brudne — zauwazyla pani Rutherfordowa. — A to… Czy to nie beczki od piwa?
— Owszem, prosze pani, ale puste — uspokoil ja Vimes.
— Jest pan pewien? Nie bede sie kryla za alkoholem! Nigdy nie aprobowalam alkoholu, podobnie zreszta pan Rutherford.
— Moge pania zapewnic, droga pani, ze dowolna beczka piwa, pozostajaca przez dowolny odcinek czasu w towarzystwie moich ludzi, bedzie pusta — oswiadczyl Vimes. — Co do tego moze pani byc absolutnie spokojna.
— A czy panscy ludzie sa trzezwi i prowadza higieniczny tryb zycia?
— Kiedy tylko nie pojawia sie inna alternatywa.
Okazalo sie to akceptowalne. Pani Rutherfordowa przypominala pod tym wzgledem Rusta. Sluchala tonu glosu, nie slow.
— Mysle sobie, kochanie, ze moze rozsadnie byloby jak najszybciej… — zaczal znowu pan Rutherford.
— Nie pojdziemy bez ojca! — oswiadczyla jego zona.
— Zaden problem, prosze pani — stwierdzil Vimes. — Gdzie on jest?
— Na naszej barykadzie, oczywiscie! Ktora jest, jesli wolno zauwazyc, ogolnie lepsza barykada.