— Doskonale, prosze pani. Gdyby zechcial tu podejsc, zaraz…
— Ehm, nie calkiem pan zrozumial — wymamrotal pan Rutherford. — On jest, ehm, na barykadzie…
Vimes przyjrzal sie drugiej barykadzie, a potem przyjrzal sie dokladniej. Niedaleko szczytu stosu mebli dalo sie rozroznic miekki fotel. Dalsza obserwacja sugerowala, ze jest on zajety przez spiaca postac w kraciastych kapciach.
— Jest bardzo przywiazany do tego fotela — westchnal pan Rutherford.
— To ma byc spadek — przypomniala kobieta. — Zechce pan uprzejmie poslac swoich ludzi, zeby zebrali nasze meble, dobrze? I prosze z nimi uwazac. Niech je uloza gdzies z tylu, gdzie nie beda ostrzeliwane.
Vimes skinal na Sama i kilku innych. Tymczasem pani Rutherfordowa przeszla ostroznie miedzy rupieciami i skierowala sie na posterunek.
— Czy zapowiada sie walka? — spytal lekliwie pan Rutherford.
— To mozliwe, sir.
— Obawiam sie, ze nie mam doswiadczenia w takich sprawach.
— Prosze sie nie przejmowac.
Vimes popchnal go za barykade, po czym zmierzyl wzrokiem reszte niewielkiej grupki. Czul na sobie przenikliwy wzrok; przesledzil promienie do ich zrodla — mlodego czlowieka z dlugimi, kedzierzawymi wlosami, w koszuli z koronkami i czarnych spodniach.
— To podstep, tak? — upewnil sie mlody czlowiek. — Znajdziemy sie w waszej mocy i nikt wiecej nas nie zobaczy, co?
— Wiec nie wchodz, Reg — odparl Vimes. Odwrocil sie do barykady z alei Fiszbinowej i zwinal dlonie w trabke. — Jesli ktos jeszcze chce sie do nas przylaczyc, to niech sie pospieszy! — zawolal.
— Skad pan wie, ze tak mam na imie? — zdziwil sie Reg Shoe.
Vimes spojrzal w wielkie, wylupiaste oczy. Jedyna roznica miedzy Regiem obecnym a Regiem, ktorego zostawil w przyszlosci, polegala na tym, ze funkcjonariusz Shoe byl bardziej szary i mocno pozszywany. Zombistosc przyszla mu bez trudu. Urodzil sie wrecz, by byc martwy. Tak mocno wierzyl w rozne rzeczy, ze jakas wewnetrzna sprezyna utrzymywala go w ruchu. Byl z niego niezly glina. Ale raczej slaby rewolucjonista. Ludzie tak skrupulatnie gorliwi jak Reg przyprawiali prawdziwych rewolucjonistow o bol glowy. To z powodu tego, jak patrzyli.
— Nazywasz sie Reg Shoe — powiedzial. — Mieszkasz przy alei Fiszbinowej.
— Aha, macie tajne akta na moj temat, co? — zapytal Reg z przerazajaca radoscia.
— Nie, wlasciwie nie. A teraz, gdybys zechcial…
— Zaloze sie, ze moje akta u was maja mile dlugosci.
— Nie az mile, Reg, nie. Posluchaj, my…
— Zadam, zeby mi je pokazano!
Vimes westchnal.
— Panie Shoe, nie mamy panskich akt. Nie mamy niczyich akt, zrozumiano? Polowa z nas nie potrafi czytac bez uzywania palca. Reg, nie jestesmy toba zainteresowani.
Troche niepokojace oczy Rega Shoe przez chwile wpatrywaly sie nieruchomo w twarz Vimesa. Potem jego mozg odrzucil informacje, gdyz byla sprzeczna z fantazja, jaka sie w nim rozgrywala.
— No wiec nic wam nie przyjdzie z tego, ze bedziecie mnie torturowac. Niczego nie zdradze na temat swoich towarzyszy z innych komorek organizacji — oswiadczyl Reg.
— Rozumiem. W takim razie nie bedziemy. A teraz…
— Tak wlasnie dzialamy, rozumie pan? Nikt z kadry nic nie wie o pozostalych!
— Doprawdy? A czy wiedza o tobie? — spytal Vimes.
Twarz Rega zachmurzyla sie na moment.
— Slucham?
— No wiesz, mowiles, ze nic o nich nie wiesz — tlumaczyl Vimes. — Wiec… Czy oni wiedza o tobie?
Mial ochote dodac: Jestes komorka jednoosobowa, Reg. Prawdziwi rewolucjonisci to milczacy ludzie o twarzach pokerzystow; prawdopodobnie nie obchodzi ich, czy istniejesz. Masz odpowiednia koszule, fryzure i szarfe, znasz pewnie wszystkie piesni, ale nie jestes miejskim partyzantem. Jestes miejskim marzycielem. Przewracasz pojemniki na smieci i piszesz po murach w imieniu ludu, ktory natarlby ci uszu, gdyby odkryl, co robisz. Ale wierzysz.
— Ach… czyli jestes tajnym agentem — powiedzial, by dac biedakowi szanse zachowania twarzy.
Reg sie rozpromienil.
— Zgadza sie! Ludzie sa morzem, po ktorym plywa rewolucjonista!
— Jak ryby miecze? — sprobowal Vimes.
— Slucham?
A ty jestes fladra, myslal Vimes. Ned jest rewolucjonista. Potrafi walczyc i potrafi myslec, nawet jesli bladzi. Ale ty, Reg, naprawde powinienes siedziec w domu…
— Widze, ze niebezpieczny z ciebie osobnik — powiedzial. — Lepiej trzymac cie tam, gdzie mozemy miec na ciebie oko. Tak, to prawda! Przeciez mozesz podkopywac morale przeciwnika od wewnatrz!
Reg z wyrazna ulga zasalutowal zacisnieta piescia i w rewolucyjnym tempie przeniosl stol na nowa barykade. Nerwowe dyskusje dobiegaly zza tej starej, prowizorycznej, ogolacanej juz z mebli pani Rutherfordowej. Przerwal je stukot kopyt z dalszego konca ulicy Kopalni Melasy oraz nagly wzrost zdecydowania ze strony pozostalych jeszcze obroncow.
Wybiegli. Strumien ludzi poplynal ku nowej, oficjalnej barykadzie. Mlodszy funkcjonariusz Vimes zamykal tyly, obciazony krzeslem z jadalni.
— Uwazaj na nie! — krzyknela jakas kobieta gdzies za nim. — Jest z kompletu!
Vimes polozyl dlon na ramieniu mlodego czlowieka.
— Oddaj mi swoja kusze, dobrze?
Jezdzcy podjechali blizej.
Vimes niespecjalnie lubil jezdzcow. Cos reagowalo uraza, gdy zwracal sie do niego ktos tkwiacy osiem stop nad ziemia. Nie podobalo mu sie wrazenie, ze spogladaja na niego nozdrza. Nie lubil, gdy ktos traktowal go z gory.
Zanim dotarli do barykady, przecisnal sie przed nia i stanal na srodku ulicy.
Zwolnili. Prawdopodobnie z powodu sposobu, w jaki sie nie poruszal i trzymal kusze — w nonszalanckim stylu kogos, kto potrafi jej uzyc, ale postanowil z tego zrezygnowac. Na razie.
— Hej, ty! — odezwal sie zolnierz.
— Tak? — spytal Vimes.
— Ty tu dowodzisz?
— Tak. Moge w czyms pomoc?
— Gdzie sa twoi ludzie?
Vimes wskazal kciukiem rosnaca barykade. Na samym czubku pochrapywal spokojnie ojciec pani Rutherfordowej.
— Ale to przeciez barykada — stwierdzil zolnierz.
— Brawo.
— Jakis czlowiek macha tam flaga!
Vimes obejrzal sie. Zaskakujace, ale byl to Reg. Ktos z ludzi przyniosl i zatknal nad barykada stara flage z gabinetu Tildena, a Reg nalezal do takich typow, ktory machalby kazda znaleziona choragwia.
— To pewnie z entuzjazmu — wyjasnil Vimes. — Nie przejmujcie sie. Nic nam nie grozi.
— Przeciez to barykada, czlowieku! Rebeliancka barykada! — wtracil drugi zolnierz.
O rany, pomyslal Vimes. Maja blyszczace, tak bardzo blyszczace pancerze. I cudownie swieze, rozowe buzki…
— Nie tak calkiem. Prawde mowiac, to…
— Czys ty zglupial, chlopie? Nie wiesz, ze z rozkazu Patrycjusza wszystkie barykady maja zostac zburzone?
Trzeci jezdziec, ktory dotad bez slowa przygladal sie Vimesowi, pchnal konia troche blizej.
— Co to za plamke macie na ramieniu, strazniku? — zapytal.
— Znaczy, ze jestem sierzantem sztabowym. A pan?