sir.

— Jak dla mnie, sierzancie, to nie wygladacie jak material na oficera.

— Nie, sir. Dziekuje, sir.

Dobry stary Rust. Nie, dobry mlody Rust. To samo udajace szczerosc bezmyslne grubianstwo, ta sama tepota, ta sama malostkowa zlosliwosc.

Kazdy sierzant, ktory choc troche zna sie na rzeczy, wie, jak to wykorzystac.

— Ale bym sie nie skarzyl, jakby mnie tak przeniesli do Specjalnej, sir — odezwal sie.

Bylo w tym troche hazardu, lecz niewiele. Mogl polegac na charakterze Rusta.

— Pewnie by sie wam spodobalo, Keel — rzekl Rust. — Na pewno z tym durniem Tildenem robiliscie, coscie chcieli, i nie podoba wam sie kapitan, ktory trzyma reke na pulsie, co? Nie, do demona! Zostaniecie tutaj, jasne?

Cudownie, pomyslal Vimes. Czasami przypomina to obserwowanie, jak osa laduje na pokrzywie: ktoras ze stron ucierpi, ale czlowieka to nie obchodzi…

— Tajest, sir — odpowiedzial, wciaz patrzac prosto przed siebie.

— Goliles sie dzisiaj, czlowieku?

— Zwolniony z golenia, sir — sklamal Vimes. — Polecenie lekarza. Mam szyta twarz, sir. Moglbym ogolic polowe, sir.

Rust przyjrzal mu sie niechetnie, ale Vimes nie uciekal wzrokiem. Rana byla jeszcze swieza; nie osmielal sie na razie zagladac pod opaske.

— Walneliscie sie w gebe wlasnym dzwonkiem, co? — burknal kapitan.

Vimesa zamrowily palce.

— Bardzo zabawne, sir — odpowiedzial.

— Idzcie i kazcie ludziom wracac na posterunek, Keel. Maja wygladac jak trzeba. Za chwile zrobie inspekcje. I powiedzcie temu idiocie z plaskim nosem, zeby oproznil stajnie.

— Sir?

— Niedlugo dotrze tu moj kon. Nie chce tam widziec tej nedznej chabety.

— Jak to? Oddac Marilyn, sir? — Vimes byl wstrzasniety.

— To rozkaz. Bierzcie sie do roboty.

— Ale co mamy z nia zrobic, sir?

— To mnie nie obchodzi. Jestescie sierzantem i dostaliscie rozkaz. Chyba sa tu jacys rzeznicy? Ludzie tutaj musza przeciez cos jesc, prawda?

Vimes zawahal sie, po chwili zasalutowal.

— Jak pan sobie zyczy, sir.

— Wiecie, co widzialem w drodze tutaj, sierzancie?

— Nie mam pojecia, sir. — Vimes znow patrzyl przed siebie.

— Ludzie buduja barykady, sierzancie.

— Sir?

— Wiem, ze dobrze slyszales, czlowieku!

— Mozna bylo sie tego spodziewac, sir. Ludzie sa nerwowi. Slyszeli pogloski o motlochu i zolnierzach bez kontroli. Probuja chronic swoje ulice…

— To otwarte wyzwanie rzucone legalnej wladzy! Ludzie nie moga brac prawa we wlasne rece!

— W zasadzie tak. Ale takie wzburzenie zwykle samo wygasa…

— Na bogow, czlowieku, jakim cudem zostales sierzantem?

Vimes wiedzial, ze powinien zamknac te dyskusje. Rust byl durniem. Ale w tej chwili byl mlodym durniem, a takim latwiej wybaczyc. Moze sie okaze, ze po wczesnym wykryciu zdola awansowac do idioty?

— Czasami warto… — zaczal.

— Wczoraj w nocy tlum zaatakowal wszystkie posterunki strazy — oznajmil Rust, nie zwracajac na niego uwagi. — Procz tego. Jak to wyjasnicie?

Was mu sie zjezyl. Nieatakowanie posterunku uwazal chyba za niezbity dowod, ze Vimesowi brak kregoslupa moralnego.

— To byla sytuacja…

— Podobno jakis czlowiek rzucil sie na was. Gdzie jest teraz?

— Nie wiem, sir. Opatrzylismy go i odeslalismy do domu.

— Wypusciliscie go?

— Tak, sir. Byl…

Ale Rust tradycyjnie przerwal odpowiedz zadaniem odpowiedzi, ktora wlasnie przerywal.

— Dlaczego?

— Poniewaz w danej chwili, sir, uznalem za rozsadne…

— W nocy zginelo trzech straznikow! Wiecie o tym? Bandy krazyly po ulicach! No wiec wprowadzono stan wyjatkowy! Dzisiaj okazemy stanowczosc! Zbierzecie ludzi! Natychmiast!

Vimes zasalutowal, odwrocil sie, wyszedl i ruszyl wolno po schodach. Za nic w swiecie by teraz nie pobiegl.

Stanowczosc. Jasne. Bandy na ulicach. No wiec to pewne jak demony, ze nic nie robilismy, kiedy to byly gangi przestepcow. A kiedy ma sie szalencow i idiotow po obu stronach, a wszystko zawislo w chwiejnej rownowadze… Tak, latwo wtedy znalezc klopoty, zwlaszcza ze tak wielu ludzi ich szuka.

Jedna z najtrudniejszych lekcji w zyciu Sama bylo odkrycie, ze ludzie w dowodztwie wcale nie dowodza. Odkrycie, ze rzady na ogol nie sa obsadzane przez tych, ktorzy sie orientuja, a plany to cos, co ludzie tworza, zamiast myslec.

Wieksza czesc straznikow zebrala sie przy schodach. Ryjek dobrze sobie radzil z komunikacja wewnetrzna, zwlaszcza ta niepokojaca.

— Ogarnijcie sie, chlopcy — polecil Vimes. — Kapitan zejdzie za pare minut. Najwyrazniej przyszedl czas na demonstracje sily.

— Jakiej sily? — zapytal Billy Wiglet.

— Widzisz, Billy, plan jest taki, ze straszni rewolucjonisci tylko na nas spojrza i natychmiast pochowaja sie w swoich dziurach.

Vimes natychmiast pozalowal, ze to powiedzial. Billy nie nauczyl sie ironii.

— To znaczy, ze mamy przewietrzyc mundury — przetlumaczyl.

— Zrobia z nas szarlotke — stwierdzil Fred Colon.

— Nie, jesli bedziemy trzymac sie razem — oswiadczyl mlody Sam.

— Slusznie — zgodzil sie Vimes. — Jestesmy przeciez uzbrojeni po zeby i wychodzimy na patrol miedzy cywilow, ktorzy zgodnie z prawem nie maja zadnej broni. Jesli bedziemy uwazac, nie powinnismy oberwac za mocno.

Kolejne zle posuniecie. Ponurego sarkazmu powinno sie uczyc w szkolach, pomyslal. Poza tym uzbrojeni ludzie tez moga wpasc w klopoty, jesli nieuzbrojeni cywile beda dostatecznie rozwscieczeni, zwlaszcza jesli na ulicach sa brukowce.

Uslyszal, jak dalekie zegary wybijaja trzecia. Dzis w nocy ulice eksploduja.

Wedlug podrecznikow historii przyczyna byl jeden strzal, mniej wiecej o zachodzie slonca. Jeden z pieszych regimentow mial sie zebrac na Polu Kwoki i Kurczakow i tam czekac na rozkazy. Pojawia sie tam rowniez ludzie, ktorzy beda sie im przygladac. Wojsko zawsze sciagalo publicznosc: naiwne dzieciaki, nieunikniony w Ankh- Morpork dryfujacy tlum uliczny oraz oczywiscie damy, ktorych afekty w bardzo duzym stopniu podlegaly negocjacjom.

Tych ludzi nie powinno tam byc, mowiono potem.

Ale gdzie powinni byc? Jako jedyna w przyblizeniu zielona przestrzen w tej czesci miasta, Pole Kwoki i Kurczakow bylo licznie uczeszczane. Ludzie grali tu w rozne gry i oczywiscie zawsze mozna bylo oceniac postepy zwlok na szubienicy. A w regimencie sluzyli normalni zolnierze, zwykli piechurzy, synowie i mezowie mieszkancow; chcieli tu odpoczac i troche sie napic.

No wlasnie — potem mowiono, ze zolnierze byli pijani. I ze nie powinno ich tam byc. Tak, to glowna przyczyna, uznal Vimes. Nikogo nie powinno tam byc.

Ale byli. I kiedy kapitan dostal strzale w brzuch i jeczal na ziemi, kilku kusznikow wystrzelilo w strone, skad

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату