— …nie bedzie brzegu — dokonczyl sprzatacz.
— Nie — rzekl Vimes. — Musi byc cos wiecej. Ja nie plyne, ja tone. Wiecie, ze to bylo zabawne? Z poczatku. Te nocne wyjscia z chlopakami. Wyczuwanie ulic przez podeszwy butow. Ale teraz… co z Sybil? Czy moje wspomnienia sa prawdziwe? O ile wiem, ona jest dziewczyna, mieszka z ojcem. Czy w ogole istnieje gdzies jako moja zona, ktora rodzi moje dziecko? Ale tak naprawde? Czy to tylko moje zludzenia? Mozecie to udowodnic? Czy to sie dzieje? Czy dopiero sie wydarzy? Co jest prawdziwe?
Mnisi milczeli. Sprzatacz zerknal na Qu, ktory wzruszyl ramionami. Sprzatacz spojrzal bardziej wymownie i tym razem Qu zrezygnowany machnal reka, jakby chcial powiedziec: No dobrze, dobrze, choc uwazam, ze to blad…
— Ta-ak — mruknal sprzatacz. — Tak, chyba mozemy panu pomoc, komendancie. Chce pan wiedziec, ze istnieje jakas przyszlosc. Chce pan trzymac ja w dloni. Chce pan czuc jej ciezar. Chce pan punktu, wedlug ktorego moglby pan nawigowac, ku ktoremu sterowac… Tak, w tym mozemy pomoc. Ale…
— Tak?
— Ale pan przechodzi z powrotem przez mur i sierzant Keel gra swoja role. Trwa do konca. Wydaje rozkazy, ktore uwaza za sluszne, i one beda sluszne. Utrzymuje pozycje. Wykonuje swoja robote.
— On nie jest jedyny — stwierdzil Vimes.
— Tak, komendant Vimes takze ma swoja robote.
— Nie martwcie sie. Nie zostawie tutaj Carcera.
— To dobrze. Bedziemy w kontakcie.
Vimes odrzucil niedopalek cygara i przyjrzal sie murowi.
— Niech bedzie — rzekl. — Przypilnuje wszystkiego. Ale kiedy nadejdzie czas…
— Bedziemy gotowi — obiecal sprzatacz. — Jesli tylko pan…
Urwal. Rozlegl sie delikatny dzwiek, jakby szelest lusek — rodzaj krzemowego pelzania.
— Wielkie nieba! — szepnal Qu.
Vimes spuscil wzrok.
Niedopalek wciaz sie zarzyl. Lecz wokol niego poruszal sie caly Ogrod Wewnetrznego Spokoju Miasta. Kamyk przesuwal sie po kamyku. Spory, wygladzony przez wode kamien plynal lagodnie w krag, wirujac przy tym. Vimes uswiadomil sobie, ze caly ogrod wiruje, obraca sie wokol cienkiej smuzki dymu. Przed nim przesunela sie wypalona zapalka, toczac sie od kamyka do kamyka niby kawalek jedzenia przekazywany od jednej mrowki do drugiej.
— Czy to ma sie tak zachowywac? — spytal.
— Teoretycznie tak — przyznal sprzatacz. — Powinien pan juz isc. Vimes raz jeszcze spojrzal na ruchomy ogrod, wzruszyl ramionami i podciagnal sie na mur.
Obaj mnisi patrzyli, jak fala malych kamykow delikatnie pchala niedopalek do srodka.
— Zadziwiajace — uznal Qu. — On teraz stal sie czescia wzorca. Nie wiem, jak ci sie to udalo.
— Nie ja to robie — zapewnil sprzatacz. — Qu, moglibysmy…
— Zadnego przesuwania czasu — sprzeciwil sie Qu. — Juz dosc szkod z tego wyniklo.
— Jak chcesz. W takim razie musze wyslac zespoly poszukiwawcze. Paserzy, nieuczciwi jubilerzy, lombardy… znajdziemy to. Nasz przyjaciel ma racje. Sama robota to za malo. Potrzebuje czegos rzeczywistego. A ja wiem, co to takiego.
Raz jeszcze spojrzeli na wirujacy, sunacy ogrod; poczuli, jak prostuja sie i siegaja do swiata palce historii.
Vimes staral sie nie biec z powrotem na posterunek, poniewaz zbyt wielu ludzi stalo na ulicach w nerwowych grupkach i nawet biegnacy mundur mogl sie okazac iskra.
Poza tym nie biega sie do oficerow. Byl sierzantem. Sierzanci chodza miarowym krokiem.
Ku jego lekkiemu zdziwieniu straznicy wciaz byli na dziedzincu. Ktos nawet rozwiesil manekiny szermiercze. Cwiczenia mogly sie przydac, gdyby straznicy staneli wobec przeciwnika, ktory jest bezbronny i przywiazany do draga.
Vimes wspial sie na schody. Drzwi do gabinetu kapitana byly otwarte; zauwazyl, ze nowy dowodca przesunal biurko tak, by mogl wygladac na podest i schody. Niedobry znak… Kapitan nie powinien widziec, co sie dzieje — powinien polegac na swoich sierzantach, ze mu to powiedza.
Ten czlowiek jest ostry. Na bogow…
Nowy kapitan uniosl glowe. Niech to demon, pomyslal Vimes. Tym razem to przeklety Rust! I rzeczywiscie, byl to szanowny Ronald Rust, dar bogow dla nieprzyjaciela, dowolnego nieprzyjaciela, a takze chodzaca zacheta do dezercji.
Rodzina Rustow wydala swietnych zolnierzy — jesli oceniac ich wedlug niezbyt surowych standardow sztuki wojennej w rodzaju: „Odejmij wlasne straty od strat przeciwnika, a jesli otrzymasz liczbe dodatnia, bylo to wspaniale zwyciestwo”. Jednak u tego Rusta calkowitemu brakowi zdolnosci wojskowych dorownywala tylko jego wysoka opinia o wlasnym talencie, ktory posiadal naprawde w ilosciach ujemnych.
Poprzednio to nie byl Rust. Vimes niejasno sobie przypominal innego tepego kapitana. Wiele drobnych zmian… do czego w koncu doprowadza?
Zaloze sie, ze dopiero co zostal kapitanem, myslal Vimes. Ilu ludzi moglbym ocalic, gdybym w tej chwili przypadkiem odcial mu glowe… Wystarczy spojrzec w te blekitne oczeta, na ten glupawy zakrecony wasik… A z czasem bedzie jeszcze gorszy.
— Jestescie Keel? — Glos zabrzmial jak szczekniecie.
— Tajest, sir.
— Godzine temu wydalem rozkaz, zebyscie sie tu zjawili.
— Tajest, sir. Ale jestem na sluzbie przez cala noc i ranek, a musialem dopilnowac…
— Oczekuje, ze moje polecenia beda wykonywane bez zwloki, sierzancie.
— Tajest, sir. Ja rowniez, sir. Wlasnie dlatego…
— Dyscyplina zaczyna sie u szczytu, sierzancie. Ludzie sluchaja was. Wy sluchacie mnie. Ja slucham moich przelozonych.
— Milo mi to slyszec, sir.
— Co sie tam dzieje na dziedzincu?
Vimes postanowil plynac z wiatrem…
— Podbudowa morale, sir. Budzenie ducha wspolnoty.
…i trafil na rafe. Rust uniosl brew.
— Po co? — zapytal. — Maja robic to, co im sie kaze, tak jak i wy, sierzancie. Takie grupowe kontakty nie naleza do obowiazkow, prawda?
— Troche kolezenstwa pomaga w wykonywaniu zadan, sir. Jak zauwazylem.
— Gapicie sie na mnie lekcewazaco, Keel?
— Nie, sir. Mam na twarzy wyraz szczerego zwatpienia, sir. Lekcewazace gapienie sie jest cztery stopnie wyzej, zaraz po „przygladaniu sie w zabawny sposob”, sir. Typowy wojskowy obyczaj i praktyka, sir, pozwalaja sierzantom posunac sie az do wyrazu surowej…
— Co znaczy ta kropka nad paskami, czlowieku?
— Oznacza sierzanta sztabowego, sir. Ustanowili specjalna odmiane straznikow, sir.
Kapitan mruknal cos pod nosem i spojrzal na lezace przed nim papiery.
— Lord Winder otrzymal niezwykla prosbe, by awansowac was na porucznika, sierzancie. Prosba pochodzi od kapitana Swinga z Sekcji Specjalnej. A jego lordowska mosc slucha kapitana Swinga. Aha, i chce jeszcze, zeby przeniesc was do Sekcji Specjalnej. Osobiscie uwazam, ze ten czlowiek jest szalony.
— Popieram pana w stu procentach, sir.
— Nie chcecie zostac porucznikiem?
— Nie, sir. Za dlugi na Rysia, za krotki na Ryszarda, jak to mowia, sir. — Vimes skupil wzrok o kilka cali nad glowa Rusta.
— Co takiego?
— Ze ktos nie jest ani jednym, ani drugim, sir.
— Och, wiec chcielibyscie zostac kapitanem, co? — Rust usmiechnal sie zlosliwie.
— Nie, sir. Nie chce byc oficerem, sir. Miesza mi sie, kiedy widze na stole wiecej niz jeden noz i widelec,