oslonieta przestrzen, calkiem niewidoczna z dolu i z wiekszosci okolicznych dachow. Jednak nie wszedl tam od razu — przez jakis czas krazyl dookola, przechodzac w calkowitej ciszy od jednego punktu obserwacyjnego do nastepnego.

Przypadkowego obserwatora, ktory znalby sposoby dzialania Gildii Skrytobojcow w Ankh-Morpork, zaskoczyloby, jak bardzo niewidzialny jest ten adept. Kiedy sie poruszal, widac bylo ruch, kiedy stawal, znikal zupelnie. Obserwator podejrzewalby uzycie magii i w pewnym sensie mialby racje. Dziewiecdziesiat procent kazdej magii polega zwyczajnie na tym, ze ktos zna dodatkowe fakty.

Tajemnicza postac uznala chyba, ze wszystko jest w porzadku, i wskoczyla do zamknietej przestrzeni. Wyjela torbe z jej miejsca spoczynku miedzy dwoma kominami. Ciche szelesty i troche ciezszy oddech sugerowaly zmiane ubrania.

Po minucie czy dwoch skrytobojca wylonil sie i teraz byl juz jakos widzialny. Trudny do zauwazenia, owszem — jeden cien posrod wielu innych — ale jednak byl tam w sposob, w jaki nie bylo go poprzednio, gdy zdawal sie tak samo widoczny jak wiatr.

Zeskoczyl lekko na dach przybudowki, a stad na ziemie, gdzie wtopil sie w cien. Nastapila kolejna transformacja.

Ta dokonala sie latwo. Grozna mala kusza zostala rozlozona i wsunieta w kieszenie aksamitnego futeralu zabezpieczajacego przed brzeczeniem. Miekkie skorzane obuwie zastapily ciezsze buty, ukryte do tej chwili w mroku. Skrytobojca zsunal czarny kaptur.

Przeszedl swobodnie za rog i tam zaczekal kilka minut.

Nadjechala kareta. Szybko, bo plomienie falowaly za jej pochodniami. Zwolnila na moment; drzwiczki otworzyly sie i zamknely.

Skrytobojca usiadl wygodnie na laweczce. Kareta znow przyspieszyla.

Wewnatrz palila sie bardzo slaba lampa. Jej blask ukazywal siedzaca swobodnie naprzeciw kobieca postac. Gdy kareta mijala uliczna lampe, pojawiala sie sugestia liliowego jedwabiu.

— Przeoczyles kawalek. — Kobieta wyjela liliowa chusteczke i przysunela ja do twarzy skrytobojcy. — Poslin.

Posluchal z ociaganiem. Wytarla mu policzek, a potem przysunela chusteczke do swiatla.

— Ciemnozielony — stwierdzila. — Bardzo dziwne. Jak rozumiem, Havelock, dostales zero punktow na egzaminie ze skradania sie.

— Moge spytac, jak to odkrylas, madame?

— Och, slyszy sie to i owo — odparla lekcewazaco. — Wystarczy, ze zabrzeczy sie pieniedzmi przy czyims uchu.

— No coz, to prawda — przyznal skrytobojca.

— Dlaczego tak sie stalo?

— Egzaminator uznal, ze uzylem podstepu, madame.

— A uzyles?

— Oczywiscie. Sadzilem, ze wlasnie o to chodzi.

— Mowil tez, ze nigdy nie uczeszczales na jego lekcje.

— Alez uczeszczalem. Bardzo skrupulatnie.

— Twierdzi, ze nigdy cie nie widzial.

Havelock sie usmiechnal.

— Chcesz przez to powiedziec, madame…?

Wybuchnela smiechem.

— Napijesz sie szampana?

Zabrzmial chrzest butelki przesuwajacej sie w wiaderku z lodem.

— Dziekuje, madame, ale nie.

— Jak sobie zyczysz. Ja tak. A teraz… melduj.

— Wciaz nie moge uwierzyc w to, co zobaczylem. Myslalem, ze to zbir. I jest zbirem. Widac, jak miesnie za niego mysla. Tylko ze on w kazdej kolejnej chwili uchyla ich decyzje. Mysle, ze widzialem dzielo geniusza. Ale…

— Co?

— On jest zaledwie sierzantem, madame.

— Nie lekcewaz go z tego powodu. Dla odpowiedniego czlowieka to bardzo wygodna ranga. Optymalne zrownowazenie wladzy i odpowiedzialnosci. Podobno umie rozpoznawac ulice przez podeszwy butow, ktore w tym wlasnie celu nosi bardzo cienkie.

— Hm… To prawda, ze istnieje wiele roznych nawierzchni, ale…

— Zawsze jestes taki powazny w tych sprawach, Havelock. Calkiem niepodobny do swego zmarlego ojca. Mysl… mitologicznie. On umie rozpoznac ulice. Slyszy jej glos, mierzy jej temperature, czyta jej mysli, ulica przemawia do niego przez podeszwy butow. Policjanci sa tak samo przesadni jak zwykli ludzie. Wszystkie inne posterunki byly dzis w nocy zaatakowane. Pewnie, ci od Swinga prowokowali ludzi do tego, jednak najwiecej szkod wyrzadzila glupota i zlosliwosc. Ale nie na Kopalni Melasy. Nie. Keel otworzyl drzwi i wpuscil ulice do srodka. Chcialabym wiedziec o nim cos wiecej. Mowiono mi, ze w Pseudopolis uwazany byl za powolnego, rozwaznego, rozsadnego. Wydaje sie, ze tutaj rozkwitl.

— Inhumowalem czlowieka, ktory usilowal przyciac jego paczek.

— Doprawdy? To nie wyglada na Swinga. Ile ci jestem winna?

Havelock wzruszyl ramionami.

— Niech bedzie dolar — rzekl.

— To bardzo tanio.

— Nie byl wiecej wart. Ale powinienem cie ostrzec, pani. Juz wkrotce zechcesz moze, bym zalatwil sprawe Keela.

— Z pewnoscia ktos taki jak on nie stanie po stronie Windera i Swinga.

— On sam w sobie jest strona. Stanowi komplikacje. Mozesz uznac, pani, ze lepiej bedzie, by… zaprzestal komplikowania.

Turkot karety podkreslal tylko cisze, jaka wywolala ta uwaga. Powoz jechal teraz przez bardziej zamozna czesc miasta, gdzie bylo wiecej swiatel, a godzina straznicza — przeznaczona dla ludzi biedniejszych — mniej scisle przestrzegana. Madame gladzila kota, ktory lezal jej na kolanach.

— Nie. Przyda sie do czegos — stwierdzila. — Wszyscy opowiadaja mi o Keelu. W swiecie, w ktorym kazdy porusza sie po lukach, on sunie w linii prostej. A ruch po prostej w swiecie krzywych jest niezwykle skuteczny.

Poglaskala kota. Zamiauczal cicho. Byl zolty i mial na pyszczku wyraz zadziwiajacej satysfakcji, choc co pewien czas z niechecia drapal obrozke.

— Zmienmy temat — rzekla madame. — O co chodzilo z ta ksiazka? Nie chcialam zbytnio zwracac na was uwagi.

— Och, to niezwykle rzadkie dzielo. Udalo mi sie zdobyc egzemplarz. O naturze maskowania.

— Ten glupi i prymitywny chlopak ja spalil.

— Owszem. To byl usmiech szczescia. Balem sie, ze moze probowac ja przeczytac. — Havelock sie usmiechnal. — Chociaz ktos musialby mu pomoc przy dluzszych slowach.

— Byla wartosciowa?

— Bezcenna. Zwlaszcza teraz, kiedy jest zniszczona.

— Ach… Zawierala cenne informacje. Byc moze dotyczace koloru ciemnej zieleni. Opowiesz mi?

— Moglbym opowiedziec. — Havelock znow sie usmiechnal. — Ale wtedy musialbym znalezc kogos, kto mi zaplaci za twoja smierc, pani.

— W takim razie nie mow. Ale uwazam, ze Zaczepiacz Psow to nieladne przezwisko.

— Kiedy ktos nazywa sie Vetinari, jest zadowolony, ze to tylko Zaczepiacz Psow. Czy mozesz, pani, wysadzic mnie kawalek przed gildia? Wejde przez dach. Musze sie zajac tygrysem, zanim pojde… wiesz, pani.

— Tygrys. Jakiez to podniecajace. — Znow poglaskala kota. — Znalazles juz droge do wnetrza?

Vetinari wzruszyl ramionami.

— Droge znam od lat, madame. Ale teraz on rozstawil w palacu polowe regimentu. Czterech, pieciu gwardzistow przy kazdych drzwiach, nieregularne patrole i punkty obserwacyjne. Nie przedostane sie przez nich.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату