— I co? — chciala wiedziec Polly.
— Zagrozimy, ze ich zastrzelimy — stwierdzil stanowczo Maladict.
— A gdyby nie uwierzyli?
— To zagrozimy, ze ich zastrzelimy, o wiele glosniej. Zadowolona? I mam nadzieje, ze znajdziemy u nich troche kawy.
Sa trzy sprawy, jakie zalatwia zolnierz, kiedy trafi sie odpoczynek w drodze. Jedna wiaze sie z zapaleniem papierosa, druga z rozpaleniem ognia, a trzecia nie ma zadnego zwiazku z paleniem, chociaz na ogol wymaga drzewa[6].
Dwaj zolnierze szybko rozpalili ogien. Woda w kociolku zaczynala parowac, kiedy z wozu zeskoczyl mlody czlowiek, przeciagnal sie, rozejrzal, ziewnal, a potem odbiegl kawalek w las. Znalazl dogodne drzewo i po chwili z wystudiowanym zaciekawieniem zaczal analizowac wyglad kory na wysokosci oczu. Czubek stalowego beltu z kuszy dotknal jego karku, a ktos powiedzial:
— Podnies rece i odwroc sie powoli.
— Jak to, teraz?
— No… no dobrze, nie. Mozesz skonczyc to, co robisz.
— Prawde mowiac, to bedzie raczej niemozliwe. Moze tylko… juz. W porzadku. — Mlody czlowiek znowu podniosl rece. — Rozumiecie chyba, ze wystarczy mi krzyknac?
— I co? — spytala Polly. — A mnie wystarczy nacisnac spust. Bedziemy sie scigac?
Mlody czlowiek sie odwrocil.
— Widzisz? — Polly odstapila o krok. — To znowu on. De Worde. Ten piszacy.
— Jestescie nimi! — zawolal mlody czlowiek.
— Nimi kim? — spytala Nefryt.
— O rany… — mruknal Maladict.
— Sluchajcie, oddalbym wszystko, zeby z wami porozmawiac — zapewnil de Worde. — Prosze…
— Jestes z nieprzyjacielem — syknela Polly.
— Co? Z nimi? Nie. Oni sa z regimentu lorda Rusta. Z Ankh-Morpork! Przyslali ich, zeby nas ochraniali.
— Zolnierze, ktorzy maja was chronic w Borogravii? — zdziwil sie Maladict. — A przed kim?
— Jak to przed kim? No… wlasciwie… w teorii to przed wami.
— Skuteczni som, co? — burknela Nefryt.
— Sluchajcie, musze z wami porozmawiac — tlumaczyl z naciskiem de Worde. — Niesamowite! Wszyscy was szukaja! To wy zabiliscie tych staruszkow w lesie?
Spiewaly ptaki. Z daleka dobieglo wolanie samicy dzieciola blekitnopiorego.
— Patrol znalazl swieze groby — dodal de Worde.
Wysoko w gorze lodowa czapla, zimowy wedrowiec spod Osi, zaskrzeczala brzydko, szukajac jezior.
— Przyjmuje zatem, ze nie — rzekl de Worde.
— Pochowalismy ich — oswiadczyl zimno Maladict. — Nie wiemy, kto ich zabil.
— Zabralismy stamtad troche warzyw — dodala Polly.
Przypomniala sobie, ze sie z tego smialy. Owszem, mogly albo sie rozesmiac, albo wybuchnac placzem, ale i tak…
— Zywicie sie tym, co znajdziecie? — De Worde wyciagnal z kieszeni notes i zapisal cos olowkiem.
— Nie musimy z panem rozmawiac — stwierdzil Maladict.
— Nie, nie! Musicie! Tyle chcialbym sie od was dowiedziec! Jestescie z… no… Prawem i Lewem, tak?
— Piersi i Tylki — poprawila go Polly.
— I jeszcze…
— Mam tego dosc — oswiadczyl Maladict.
Odszedl od drzewa na polane. Dwaj kawalerzysci spojrzeli na niego od ogniska. Nastapil moment bezruchu, po czym jeden z nich siegnal po miecz. Maladict blyskawicznie przesunal kusze od jednego do drugiego; ostrze beltu zdawalo sie ich hipnotyzowac niczym kolyszacy sie zegarek.
— Mam tylko jeden strzal, a was jest dwoch — powiedzial. — Kogo powinienem zastrzelic? Wy zdecydujecie. A teraz sluchajcie mnie bardzo uwaznie: gdzie jest kawa? Bo przeciez macie kawe, prawda? No juz, kazdy przeciez ma kawe! Zaczynajcie sypac ziarno…
Patrzyli na kusze i wolno krecili glowami.
— A co z toba, pisarzu? — warknal Maladict. — Gdzie schowales kawe?
— Mamy tylko kakao — odparl mlody czlowiek i szybko podniosl rece, gdy Maladict zwrocil sie ku niemu. — Mozesz sie poczestowac… Maladict rzucil kusze, ktora wystrzelila prosto w gore [7]. Usiadl, kryjac twarz w dloniach.
— Wszyscy zginiemy — szepnal.
Zolnierze poruszyli sie nerwowo, ale Nefryt uniosla swoje drzewko.
— Nawet o tym nie myslcie — ostrzegla.
Polly zwrocila sie do pisarza.
— Chce pan, zebysmy z panem porozmawiali? To niech pan porozmawia z nami. Czy tu chodzi o… o ksiecia Heinricha… jego skarpety?
Maladict poderwal sie jednym plynnym, oblakanym ruchem.
— Sugeruje, zebysmy zalatwili ich wszystkich i wracali do domu — powiedzial, nie zwracajac sie do nikogo konkretnego. — Raz! Dwa! Trzy! O co walczymy!
— Skarpety? — Pisarz zerkal nerwowo na wampira. — A co skarpety maja z tym wspolnego?
— Wydalem ci rozkaz, Polly — przypomnial Maladict.
— A co jest takiego waznego, o czym, panskim zdaniem, nie wiemy? — dopytywala sie Polly, patrzac gniewnie na de Worde’a.
— No wiec, na poczatek, jestescie mniej wiecej wszystkim, co zostalo z Piersi i Tylkow…
— To nieprawda!
— Jasne, sa tez pewnie jency i ranni. Ale dlaczego mialbym cie oklamywac? I czemu on mowi do ciebie „Polly”?
— Bo znam sie na ptakach — odparla, przeklinajac w duchu. — A skad niby pan wie, co sie dzieje z regimentem?
— Bo wiedza o roznych sprawach to moj zawod. Jaki ptak tam leci?
Polly spojrzala w gore.
— Nie mam czasu na glupie zabawy — oswiadczyla. — A to jest…
Urwala. Cos krazylo wysoko w gorze, po zakazanym blekicie.
— Nie wiesz? — spytal de Worde.
— Oczywiscie, ze wiem — burknela zirytowana. — To myszolow bialoszyi, ale nie sadzilam, ze moze dotrzec tak daleko w gory. Widzialam takie tylko w ksiazce… — Uniosla kusze i sprobowala odzyskac panowanie nad sytuacja. — Mam racje, panie Wiedza o Roznych Rzeczach to moj Zawod?
De Worde znow podniosl rece i usmiechnal sie slabo.
— Prawdopodobnie. Mieszkam w miescie. Umiem odroznic wrobla od szpaka. Poza tym, jesli o mnie chodzi, wszystko inne jest kaczka.
Polly rzucila mu gniewne spojrzenie.
— Posluchajcie mnie — nie ustepowal de Worde. — To wam sie przyda. Powinniscie sie dowiedziec o roznych sprawach. Zanim bedzie za pozno.
Polly opuscila kusze.
— Jesli chce pan z nami rozmawiac, niech pan tu czeka — zdecydowala. — Kapralu, wynosimy sie. Karborund, zabierz tych zolnierzy.
— Chwileczke — zaprotestowal Maladict. — Kto tu jest kapralem?
— Ty jestes — przyznala Polly. — Poza tym slinisz sie, kolyszesz i dziwnie wygladasz. Wiec o co ci konkretnie chodzi?
Maladict zastanowil sie przez chwile. Polly byla zmeczona, przestraszona, a gdzies w glebi wszystko to zmienialo sie w zlosc. Twarzy o takim wyrazie nikt nie chcialby zobaczyc na drugim koncu kuszy. Pewnie, strzala nie zabije wampira — ale to nie znaczy, ze go nie zaboli.