woz skrecil na stara sciezke drwali.
— Tygrysa? Co to za Tygrys?
— Oj… — wystraszyl sie Jackrum. — Przepraszam. Tak nazywamy naszego porucznika, sir, bo jest taki odwazny. Prosze zapomniec, ze o tym mowilem, dobrze?
— Odwazny, tak? — upewnil sie de Worde.
— I sprytny, sir. Niech pan nie da mu sie oszukac, sir. To jeden z najlepszych wojskowych umyslow swojego pokolenia.
Polly rozdziawila usta. Sama sugerowala, ze moga oklamywac tego czlowieka, ale cos takiego?
— Naprawde? Wiec dlaczego jest tylko porucznikiem?
— Aha, widze, ze nie dal sie pan nabrac, sir. — Jackrum az ociekal tajemna wiedza. — Tak, to rzeczywiscie zagadka, sir, czemu kaze sie nazywac porucznikiem. Uwazam jednak, ze pewnie ma swoje powody, co? Tak jak Heinrich nazywa siebie kapitanem, co? — Postukal palcem w bok nosa. — Widze wszystko, sir, ale nie mowie ani slowa.
— Znalazlem o nim tylko tyle, ze wykonywal jakas biurowa robote w waszym sztabie, sierzancie — oswiadczyl de Worde. Powoli i ostroznie wyjal notes.
— Tak, spodziewam sie, ze tyle pan odkryl, sir — zgodzil sie Jackrum i mrugnal konspiracyjnie, choc bardzo wyraznie. — A potem, kiedy sytuacja staje sie fatalna, pozwalaja mu wyruszyc, sir. Spuszczaja go, sir. Ale wie pan, ja tam o niczym nie wiem.
— I co on robi? Wybucha?
— Cha, cha, niezle, sir. Nie, sir. Co robi? Oszacowuje sytuacje, sir. Ja tego nie rozumiem, sir, bo nie naleze do wielkich myslicieli, ale zeby ocenic pudding, wystarczy go zjesc, jak to mowia. Zeszlej nocy zaatakowalo nas osmiu… dwudziestu zlobenskich zolnierzy, sir, a porucznik w mgnieniu oka oszacowal sytuacje i pieciu przebil szabla, sir. Jak kebab, sir. Na oko wydaje sie lagodny jak mleko, ale wystarczy go zdenerwowac, a zmienia sie w prawdziwy wir smierci. Oczywiscie nie slyszal pan tego ode mnie, sir.
— I dowodzi banda rekrutow, sierzancie? — spytal de Worde. — Nie brzmi to zbyt prawdopodobnie.
— Rekrutow, ktorzy pokonali elitarny oddzial kawalerii, sir. — Jackrum zrobil urazona mine. — Tak sie dowodzi, sir. Gdy nadchodzi czarna godzina, nadchodzi tez wlasciwy czlowiek. Jestem tylko prostym zolnierzem, sir, roznych juz widzialem, jak pojawiaja sie i znikaja. Slowo honoru daje, nie jestem klamca, sir, ale na porucznika Bluze spogladam z podziwem.
— Wydal mi sie zwyczajnie zagubiony — przyznal de Worde, ale w jego glosie zabrzmiala nuta niepewnosci.
— To byl wstrzas, sir. Oberwal tak, ze kogos slabszego by powalilo, a jednak zdolal wstac na nogi. Niesamowite, sir.
— Hmm… — De Worde cos zapisal.
Woz pokonal waski potok i kolyszac sie, wjechal do parowu. Porucznik Bluza siedzial na kamieniu. Staral sie, ale i tak tunike mial brudna, buty zablocone, dlon ciagle spuchnieta, a ucho wciaz niewygojone mimo wysilkow Igoriny. Szable trzymal na kolanach. Jackrum ostroznie zatrzymal woz pod kepa brzozek. Cala czworka wrogich zolnierzy siedziala zwiazana pod skala. Poza tym oboz wydawal sie opuszczony.
— Gdzie reszta ludzi, sierzancie? — szepnal de Worde, zsuwajac sie na ziemie.
— Och, sa gdzies w poblizu, sir — wyjasnil Jackrum. — Obserwuja was. Jakies gwaltowne ruchy bylyby chyba zlym pomyslem, sir.
Nie widzieli nikogo innego… a potem zmaterializowal sie Maladict.
Ludzie nigdy na nic nie patrza uwaznie. Polly wiedziala to dobrze. Ludzie tylko zerkaja. A to, co bylo fragmentem zarosli, teraz stalo sie kapralem Maladictem. Polly zauwazyla, ze wycial otwor w srodku swojego starego koca, a bloto i plamy z trawy na wilgotnej od rosy szarosci zmienily go we fragment krajobrazu — dopoki nie zasalutowal. Dodatkowo poutykal na czaku galazki z liscmi.
Sierzant Jackrum wytrzeszczyl oczy. Polly nigdy jeszcze nie widziala prawdziwego wytrzeszczu, ale sierzant mial twarz pozwalajaca mu robic to na poziomie mistrzowskim. Czula, jak wciagal powietrze, a rownoczesnie ukladal przeklenstwa do prawdziwej, porazajacej awantury… I wtedy przypomnial sobie, ze gra sierzanta Wielkiego Rubasznego Grubasa i chwila nie jest odpowiednia, by przejsc do sierzanta Skwierczacego ze Zlosci.
— Zabawne chlopaki, co? — zasmial sie do de Worde’a. — Ciekawe, co jeszcze wymysla.
De Worde przytaknal nerwowo, wyjal spod kozla plik azet i zblizyl sie do porucznika.
— Pan de Worde, prawda? — Bluza wstal. — Perks, da sie zorganizowac kubek, hm… „salupy” dla pana de Worde’a? Dobry chlopak. Prosze, to kamien dla pana.
— Jestem wdzieczy, ze zechcial pan sie ze mna spotkac, poruczniku — odpowiedzial de Worde. — Wyglada, jakby wracal pan z wojen — dodal, probujac zartobliwego tonu.
— Nie, jest tylko ta jedna — odparl Bluza, troche zaskoczony.
— Chodzilo mi o panskie rany — wyjasnil de Worde.
— Rany? Och, to drobiazg. Obawiam sie, ze te na rece sam sobie zadalem. Cwiczenie szermierki, rozumie pan.
— Czyli jest pan leworeczny?
— Nie, skad.
Myjac kubek, Polly uslyszala, jak sierzant mruczy dyskretnie:
— Powinien pan zobaczyc dwoch pozostalych, sir.
— Zdaje pan sobie sprawe z rozwoju sytuacji na froncie, poruczniku? — zapytal de Worde.
— Niech pan mowi — poprosil Bluza.
— Cala wasza armia utknela w dolinie Kneck. W wiekszosci sa okopani tuz poza zasiegiem ostrzalu z twierdzy. Wasze forty wzdluz granicy zostaly zdobyte. Garnizony w Drerp, Glitz i Arblatt rozbite. O ile sie orientuje, poruczniku, panski oddzial to jedyni zolnierze, ktorzy sa jeszcze w polu. A przynajmniej — dodal — jedyni, ktorzy ciagle walcza.
— Co z moim regimentem? — zapytal cicho Bluza.
— Kilka dni temu resztki dziesiatego braly udzial w odwaznej, ale prawde mowiac samobojczej probie odbicia twierdzy Kneck. Wieksza czesc ocalalych jest jencami wojennymi, a musze zaznaczyc, ze do niewoli trafilo niemal cale najwyzsze dowodztwo. Byli w twierdzy, kiedy ja zdobyto. W tej fortecy sa rozlegle lochy, drogi panie, i to lochy niemal pelne.
— Czemu mam panu wierzyc?
Ja wierze, pomyslala Polly. Czyli Paul albo zginal, albo jest ranny, albo w niewoli. Niezbyt pocieszala ja mysl, ze w takim razie zyje w dwoch przypadkach z trzech.
De Worde rzucil Bluzie do nog azety.
— Wszystko tam jest opisane, poruczniku. Nie wymyslilem tego. To prawda. Pozostanie prawda niezaleznie od tego, czy pan uwierzy, czy nie. Szesc panstw polaczylo sie przeciwko wam, w tym Genoa, Mouldavia i Ankh- Morpork. Nie macie nikogo po swojej stronie. Jestescie sami. Jedyny powod, ze nie zostaliscie jeszcze pobici, to ten, ze nie chcecie sie do tego przyznac. Widzialem waszych generalow, poruczniku. To wielcy wodzowie, a wasi zolnierze bija sie jak demony, ale nie chca skapitulowac.
— Borogravia nie zna znaczenia slowa „kapitulacja”, panie de Worde — oznajmil Bluza z godnoscia.
— To moze pozycze panu slownik? — zirytowal sie de Worde. — Jest bardzo podobne do znaczenia frazy „zawarcie jakiegos traktatu pokojowego, poki wciaz jeszcze ma sie szanse”. Wielkie nieba, czy pan nie rozumie? Wasza armia wciaz przebywa w dolinie Kneck, tylko dlatego, ze sprzymierzeni nie postanowili jeszcze, co z nia zrobic. Maja juz dosyc rzezi.
— Aha… Czyli ciagle walczymy…
De Worde westchnal.
— Nie zrozumial mnie pan. Maja dosyc wyrzynania was. Siedza w twierdzy. Sa w niej potezne machiny wojenne. Szczerze mowiac, sir, niektorzy ze sprzymierzonych chetnie starliby resztki waszej armii z powierzchni Dysku. To jak strzelanie do szczurow w beczce. Jestescie na ich lasce. A jednak ciagle atakujecie. Atakujecie twierdze! Wznosi sie na nagiej skale i ma mury wysokosci stu stop. Robicie wypady przez rzeke. Jestescie zablokowani i nie macie dokad pojsc, a sprzymierzeni moga zwyczajnie was zmasakrowac, kiedy tylko zechca, ale zachowujecie sie, jakby to bylo zwykle chwilowe zalamanie frontu. To naprawde sie dzieje, poruczniku. Pan jest tu tylko ostatnim drobnym szczegolem.