— A tego… no wiesz… naprawde potrafisz zalozyc sobie wlosy z powrotem?

Polly widziala je, kiedy likwidowaly oboz. Wily sie powoli w sloju zielonej cieczy niczym jakies cienkie i rzadkie wodorosty.

— Tak. Przeszczepy skory na glowie sa latwe. Przez pare minut troche szczypie i to wszystko.

Cos sie poruszylo wsrod drzew, a potem szara smuga stala sie Maladictem. Podszedl blizej, przyciskajac palec do warg.

— Charlie nas tropi — szepnal z naciskiem.

Polly i Igorina spojrzaly po sobie.

— Kto to jest Charlie?

Maladict popatrzyl na nie, po czym z roztargnieniem potarl policzek.

— Ja, tego… przepraszam. Tak, przepraszam. Sluchajcie, ktos za nami idzie. Jestem pewien.

Zachodzilo slonce. Polly wyjrzala nad skalnym garbem na droge, ktora tu przyszly. Widziala sciezke, czerwona i zlota w przedwieczornym blasku. Nic sie nie poruszalo. Skalna polka sterczala pod szczytem kolejnego wzgorza; z drugiej strony znajdowala sie niewielka, otoczona krzakami przestrzen — dobre stanowisko dla ludzi, ktorzy chca widziec, nie bedac widziani. I taka funkcje pelnila w niedawnej przeszlosci, sadzac po sladach wygaslych ognisk.

Maladict siedzial z twarza ukryta w dloniach. Po obu jego stronach staneli Jackrum i Bluza. Usilowali cos zrozumiec, ale bez wiekszych efektow.

— Czyli niczego nie slyszysz? — powtorzyl Bluza.

— Nie.

— I niczego nie widziales ani nie wyczules? — pytal Jackrum.

— Nie! Przeciez mowilem! Ale cos tam nas sledzi! Obserwuje nas!

— Skoro nie mozesz… — zaczal porucznik.

— Sluchajcie, przeciez jestem wampirem. — Maladict oddychal ciezko. — Zaufajcie mi, co?

— Ja bym zaufal, fierzancie — odezwala sie z tylu Igorina. — My, Igory, czefto fluzymy wampirom. W chwili ftrefu ich przeftrzen ofobifta moze sie rozferzyc na dziefiec mil od ciala…

Nastapila zwykla chwila milczenia, jak zawsze po dlugim seplenieniu. Ludzie musza sie zastanowic…

— Ftrefu? — powtorzyl Bluza.

— Wiecie, jak sie wyczuwa, kiedy ktos na was patrzy? — mamrotal Maladict. — No wiec to jest podobne, tylko ze tysiac razy bardziej. To nie… przeczucie, to cos, co wiem.

— Wielu ludzi nas szuka, kapralu. — Bluza poklepal go przyjaznie po ramieniu. — Ale to nie znaczy, ze nas znajda.

Polly spogladala na zalany zlocistym swiatlem las. Otworzyla usta, by cos powiedziec… i nie zdolala. Gardlo miala calkiem wyschniete. Maladict strzasnal dlon porucznika.

— Ten… Ta osoba wcale nas nie szuka! Wie, gdzie jestesmy!

Polly odchrzaknela i sprobowala jeszcze raz.

— Cos sie rusza!

A potem nic juz tam nie bylo. Moglaby przysiac, ze widziala cos na sciezce, cos stapiajacego sie ze swiatlem, ukazujacego sie tylko poprzez zmienna, falujaca gre cieni przy kazdym ruchu.

— Eee… moze nie — mruknela.

— Sluchajcie, wszyscy malo spalismy i wszyscy jestesmy „spieci” — tlumaczyl Bluza. — Nie warto sie denerwowac, prawda?

— Chce kawy… — jeczal Maladict, kiwajac sie w przod i w tyl.

Polly zmruzyla oczy i raz jeszcze popatrzyla na sciezke. Wiatr kolysal drzewami, z galezi splywaly czerwonozlote liscie. Przez moment dostrzegla jakby sugestie…

Wstala. Jesli czlowiek za dlugo wpatruje sie w cienie i rozkolysane galezie, moze w nich zobaczyc wszystko. To jakby odnajdywac obrazy w plomieniach.

— No dobrze — odezwala sie Kukula od ogniska. — Moze to wystarczy. Przynajmniej pachnie jak kawa. No… prawie jak kawa. No, prawie jak kawa, gdyby kawa byla zrobiona z zoledzi.

Wypalila troche zoledzi. O tej porze roku w lesie ich nie brakowalo, a wszyscy wiedzieli, ze wypieczone i starte zoledzie moga zastapic kawe, prawda? Polly zgodzila sie, ze warto sprobowac, choc nie przypominala sobie, zeby ktokolwiek — majac wybor — powiedzial kiedys: „Nie, w zyciu juz nie tkne tej ohydnej kawy! Od dzisiaj tylko starte zoledzie, z dodatkowymi chrupiacymi drobinkami”.

Wziela kubek od Kukuly i zaniosla Maladictowi. A gdy sie schylila… swiat sie zmienil.

…szurp, szurp, szurp…

Pylista mgielka przeslaniala niebo, zmieniajac slonce w krwistoczerwony dysk. I przez chwile Polly widziala je na niebie: wielkie i grube sruby krecace sie w powietrzu, wiszace nad ziemia, ale dryfujace wolno w jej strone…

— Ma paraspekcje — szepnela zza jej plecow Igorina.

— Paraspekcje?

— No… tak jak inni retrofpekcje. Nic o nich nie wiemy. Moga pochodzic zewszad. Wampir na tym etapie jest otwarty na wszelkie wplywy. Daj mu te kawe!

Maladict wyrwal jej kubek i probowal tak szybko wypic zawartosc, ze czesc pociekla mu po brodzie.

— Smakuje jak mul — stwierdzil.

— Tak, ale czy dziala?

Spojrzal w gore i zamrugal.

— Na bogow, to bylo okropne.

— Jestesmy w lesie czy w dzungli? Widzisz latajace sruby? — wypytywala Igorina. — Ile pokazuje palcow?

— Wiesz, ze Igor nigdy nie powinien o to pytac. — Maladict sie skrzywil. — Ale… wrazenie nie jest juz takie silne. Moge je wessac! Moge wytrzymac!

Igorina wzruszyla ramionami.

— To ladnie.

Skinela na Polly i odeszla kawalek.

— On, albo moze ona, jest na samej krawedzi — oswiadczyla.

— Jak my wszyscy — odparla Polly. — Prawie w ogole nie sypiamy.

— Wiesz, o co mi chodzi. Ja… no, pozwolilam sobie… na pewne przygotowania.

Igorina rozchylila poly kurtki. Polly zobaczyla noz, drewniany kolek i mlotek w rowno przyszytych kieszonkach.

— Ale do tego nie dojdzie, prawda?

— Mam nadzieje. Gdyby tak, to jestem jedyna osoba, ktora potrafi pewnie trafic do serca. Ludziom zawsze sie wydaje, ze jest bardziej na lewo niz…

— Nie dojdzie do tego — stwierdzila stanowczo Polly.

Niebo jarzylo sie czerwienia. Wojna byla o dzien drogi od nich.

Polly czolgala sie, niosac banke z herbata. Taka herbata stawiala armie na nogi. Ale pamietac, co jest realne… to wymagalo pewnego wysilku. Takie Stukacz i Loft, na przyklad. Niewazne, ktora stala na warcie, druga tez na pewno tam byla. I rzeczywiscie, siedzialy teraz obok siebie na przewroconym drzewie, spogladajac w dol zbocza. Trzymaly sie za rece. Zawsze trzymaly sie za rece, kiedy sadzily, ze sa same. A Polly miala wrazenie, ze nie trzymaja sie za rece jak ludzie, ktorzy sa, no… przyjaciolmi. Sciskaly sie z calej sily, jak ktos, kto zesliznal sie z urwiska, sciska dlon ratownika, bojac sie, ze jesli pusci, runie w przepasc.

— Herbata gotowa — wyjakala.

Dziewczeta obejrzaly sie, a Polly nabrala goracej herbaty do dwoch kubkow.

— Wiecie — powiedziala cicho. — Nikt was nie znienawidzi, jesli dzis uciekniecie.

— O czym ty mowisz, Ozz? — zdziwila sie Loft.

— No bo co was czeka w Kneck? Wyrwalyscie sie ze szkoly. Mozecie isc dokadkolwiek. Zaloze sie, ze moglybyscie sie przekrasc…

— Zostajemy — przerwala jej surowo Stukacz. — Rozmawialysmy o tym. Gdzie jeszcze moglybysmy pojsc?

Вы читаете Potworny regiment
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату