Polly wciaz patrzyla.
— Ruszajcie wiec… panie — rzekl kapitan. — A jesli bedziecie dobrze pracowac, pani Enid na pewno wyrobi wam przepustki, wiec cos takiego juz sie nie powtorzy… ehm…
Kukula oparla dlonie o blat biurka, pochylila sie i powiedziala:
— Buu!
Krzeslo stuknelo o sciane.
— Moze nie jestem sprytna — zwrocila sie do Polly. — Ale nie jestem glupia.
Polly jednak nadal wpatrywala sie w porucznika Bluze. Bardzo przekonujaco dygal.
Zolnierz poprowadzil ich tunelem, ktory konczyl sie na platformie ponad albo jaskinia, albo hala. Znajdowala sie na tym poziomie twierdzy, gdzie trudno byloby to odroznic. Nie przypominala pralni, ale jakies gorace i wilgotne zaswiaty dla tych, ktorzy wymagali pokuty z dodatkowym szorowaniem. Para klebila sie pod sufitem, skraplala i skapywala na podloge, po ktorej ciekla woda. I powtarzalo sie to bez konca, balia po balii. Kobiety przesuwaly sie jak duchy wsrod sklebionych oblokow mgly.
— Tutaj, moje panie — oznajmil i klepnal Bluze w tylek. — To spotkamy sie wieczorem, Daphne?
— O tak! — zapiszczal Bluza.
— No to o piatej. — Zolnierz odszedl korytarzem.
— Daphne? — zdziwila sie Polly, kiedy juz zniknal.
— Moje
— Stukacz… to znaczy Magda… ugryzla sie chyba w jezyk — wyjasnila Polly.
— Ugryzla? Ona? No tak. Dobrze, ze nie wychodzicie z roli, eee…
— Polly — podpowiedziala Polly.
— Niezly wybor — pochwalil Bluza. — Dobre, pospolite imie, odpowiednie dla sluzacej.
— Tak wlasnie pomyslalam — odparla ponuro Polly.
— Hm… sierzant Jackrum z wami nie przyszedl, co? — zapytal porucznik odrobine nerwowo.
— Nie, sir. Powiedzial, ze poprowadzi szturm na glowna brame, sir, jak tylko przeslemy mu sygnal. Mam nadzieje, ze nie sprobuje bez niego.
— Wielkie nieba, ten czlowiek jest szalony! — uznal Bluza. — Ale wy, chlopcy, spisaliscie sie znakomicie. Przypadkowy obserwator z pewnoscia uzna was za kobiety.
— W twoich ustach, Daphne, to prawdziwy komplement — zapewnila Polly.
O rany, myslala, coraz lepiej mi idzie zachowywanie powagi.
— Ale nie musieliscie za mna przychodzic — powiedzial Bluza. — Przepraszam, ze nie moglem wyslac sygnalu, lecz pani Enid pozwolila mi zostawac na noc. Rozumiecie, noca straznicy nie pilnuja tak dokladnie, wiec wykorzystalem ten czas, zeby poszukac drog na wyzsze poziomy. Niestety, przejscia sa zamkniete albo bardzo silnie strzezone. Jednakze szeregowy Hauptfidel zaczal mnie podrywac…
— Doskonale, sir! — pochwalila Polly.
— Przepraszam, ale chce miec pewnosc — wtracila Stukacz. — Umowil sie pan dzis na randke ze straznikiem?
— Tak. Zaproponuje, zebysmy poszli w jakies ustronne i ciemne miejsce, a kiedy dostane juz to, czego chce, skrece mu kark.
— Czy to nie za ostro jak na pierwsza randke?
— Nie mial pan zadnych klopotow przy wejsciu, sir? — spytala Polly.
Dreczylo ja to. Wydawalo sie strasznie niesprawiedliwe.
— Nie, poszlo gladko. Usmiechnalem sie, zakolysalem biodrami i kazali przechodzic. A wy?
— Och, mielismy drobne problemy. Przez chwile bylo juz wscie… nieprzyjemnie.
— A nie mowilem? — odparl tryumfujaco Bluza. — Wazny jest tylko sceniczny talent. Choc przyznaje, chlopcy, byliscie odwazni, podejmujac te probe. Chodzcie, poznacie pania Enid. Bardzo lojalna dama. Dzielne kobiety Borogravii sa po naszej stronie!
I rzeczywiscie, we wnece, sluzacej szefowej pralni za gabinet, wisial na scianie portret ksieznej. Pani Enid nie byla kobieta szczegolnie obfitych ksztaltow, ale przedramiona miala jak Nefryt, mokry fartuch i najbardziej ruchliwe usta, jakie Polly w zyciu widziala. Jezyk i wargi rysowaly kazde slowo niczym wielki ksztalt w powietrzu; w grocie wypelnionej sykiem pary, echami, pluskiem wody i uderzeniami mokrej bielizny o kamienie, praczki obserwowaly usta, gdyz uszy musialy skapitulowac. Kiedy sluchala, tez bez przerwy nimi poruszala, jak ktos, kto usiluje sie pozbyc kawalka orzecha, ktory utknal w zebie. Rekawy nosila podwiniete powyzej lokci.
Sluchala cierpliwie, gdy Bluza przedstawil jej oddzial.
— Rozumiem — powiedziala. — Dobrze. Moze pan zostawic tu swoich chlopcow, sir. Powinien pan wracac do prasowania.
Kiedy Bluza odbiegl, kolyszac sie w klebach pary, pani Enid zmierzyla je wzrokiem od stop do glow, a potem przeszyla na wylot.
— Chlopcy — burknela. — Ha! Tyle on wie, co? Kiedy kobieta ubiera sie w odziez mezczyzny, jest to Obrzydliwoscia w oczach Nuggana!
— Ale my jestesmy ubrane jak kobiety, prosze pani — zauwazyla grzecznie Polly.
Pani Enid poruszyla gwaltownie ustami. Potem zalozyla rece na piersi, jakby stawiala barykade przed wszystkim, co bezbozne.
— To niesluszne — oswiadczyla. — Moj maz i syn sa tu wiezniami, a ja zaharowuje sie dla wroga, zeby tylko na nich uwazac. Oni przeprowadza inwazje, zapamietajcie moje slowa. Niewiarygodne, co mozemy uslyszec tutaj, na dole. Wiec co komu przyjdzie z uratowania naszych ludzi, kiedy i tak wszyscy bedziemy jeczec pod obcasem zlobenskiego recznie malowanego chodaka?
— Zlobenia nie dokona inwazji — oswiadczyla pewnym glosem Lazer. — Ksiezna tego dopilnuje. Nie lekaj sie.
Zyskala takie spojrzenie, jakie zawsze jej rzucano, gdy ktos slyszal ja po raz pierwszy.
— Modlilas sie, co? — spytala lagodnie pani Enid.
— Nie, tylko sluchalam — odparla Lazer.
— Nuggan do ciebie przemawia?
— Nie. Nuggan jest martwy, pani Enid.
Polly chwycila Lazer za chude jak patyk ramie.
— Przepraszam na moment, pani Enid — powiedziala.
Pociagnela dziewczyne za wielki, napedzany woda magiel. Jego szuranie i stuki tworzyly tlo ich rozmowy.
— Lazer, to sie robi… dziwne. — Ojczysty jezyk Polly nie mial slowa oznaczajacego „cudaczne”, ale gdyby je znala, chetnie wlaczylaby je do slownika. — Niepokoisz ludzi. Nie mozesz tak chodzic i opowiadac, ze bog jest martwy.
— No to odszedl. Skurczyl sie… Tak mysle. — Lazer zmarszczyla czolo. — Nie ma go juz z nami.
— Nadal otrzymujemy nowe Obrzydliwosci.
Lazer sprobowal sie skoncentrowac.
— Nie, nie sa prawdziwe. Sa jak… echa. Martwe glosy w pradawnej jaskini, odbijajace sie tam i z powrotem, slowa zmieniajace znaczenie, tracace sens… Jak flagi, kiedys uzywane do sygnalizacji, ale teraz tylko trzepoczace na wietrze… — Oczy Lazer zaszklily sie, glos zabrzmial inaczej, bardziej dorosle, pewniej: — …I nie pochodza od boga. Teraz nie ma tu juz zadnego boga.
— Wiec skad sie biora?
— Z waszych lekow. Przychodza z tej czesci was, ktora nienawidzi obcego, ktora nie chce sie zmienic. Przychodza z sumy waszej malostkowosci, waszej glupoty i tepoty. Boicie sie jutra i ten strach uczyniliscie swoim bogiem. Ksiezna to wie.
Magiel stukal i skrzypial. Wokol Polly syczaly kotly, woda szumiala w sciekach. Pachnialo mydlem i mokrym plotnem.
— W ksiezna tez nie wierze — oswiadczyla Polly. — To w lesie to byla tylko sztuczka. Kazdy by sie obejrzal. Nie wierze w nia.
— To bez znaczenia, Polly. Ona wierzy w ciebie.