czekoladek.
— Rzeznik Vimes? — upewnila sie Maladicta.
— O tak. Juz to slyszalem. — Vimes wyszczerzyl zeby w usmiechu. — Wasi ludzie nie opanowali pieknej sztuki propagandy. A mowie wam to, poniewaz… Slyszalyscie o Omie?
Pokrecily glowami.
— Nie? No wiec w „Starej Ksiedze Oma” jest opowiesc o jakims miescie pelnym grzechu i wystepku. Om postanowil spalic je swietym ogniem, bo dzialo sie to w dawnych czasach porazania, zanim jeszcze mieli religie. Ale biskup Horn protestowal przeciwko temu planowi, wiec Om obiecal, ze oszczedzi miasto, jesli Horn znajdzie w nim jednego dobrego czlowieka. No wiec biskup pukal do wszystkich drzwi, ale wrocil sam. A kiedy juz cala okolica zostala zmieniona w szklista rownine, okazalo sie, ze mieszkalo tam prawdopodobnie sporo dobrych ludzi, tylko ze sie tym nie chwalili. Smierc ze skromnosci, cos strasznego. Wy, moje panie, jestescie jedynymi mieszkancami Borogravii, o ktorych cos wiem, poza wojskowymi, ale oni nie sa rozmowni. Nie wydajecie sie tak oblakane jak polityka zagraniczna waszego kraju. Jestescie jedynym obiektem miedzynarodowej sympatii, jaki jeszcze pozostal. Mlode chlopaki przechytrzyli doswiadczonych kawalerzystow! Kopneli w meskosc ksiecia Heinricha! Ludzie byli zachwyceni. A teraz okazuje sie, ze jestescie dziewczetami? Beda was uwielbiac. Pan de Worde bardzo sie ubawi, kiedy to odkryje.
— Ale nie mamy zadnej wladzy! Nie mozemy negocjowac…
— Czego chce Borogravia? Nie kraj. Chodzi mi o ludzi.
Polly otworzyla usta, zamknela je znowu i zastanowila sie nad odpowiedzia.
— Zeby nas zostawili w spokoju — oswiadczyla. — Wszyscy. Przynajmniej na jakis czas. Potrafimy dokonac zmian.
— Przyjmiecie zywnosc?
— Jestesmy dumnym narodem.
— A z czego jestescie dumni?
Padlo to szybko, jak cios. I Polly zrozumiala, jak wybuchaja wojny. Wystarczylo zatrzymac ten impuls, ktory przez nia przebiegl, pozwolic mu wrzec…
…jest moze zepsuty, ciemny i glupi, ale nasz…
Vimes obserwowal jej twarz.
— Ja zza tego biurka widze — powiedzial — ze jedynym, z czego wasz kraj moze byc dumny, jestescie wy, kobiety.
Polly milczala. Wciaz usilowala zapanowac nad gniewem. Bylo tym gorzej, ze wiedziala, iz Vimes ma racje.
Mamy swoja dume… I jestesmy z tego dumni. Jestesmy dumni z bycia dumnymi…
— Jak chcesz… Moze wiec kupicie zywnosc? — zaproponowal Vimes, obserwujac ja uwaznie. — Na kredyt? Przypuszczam, ze macie jeszcze w kraju kogos, kto slyszal o tego rodzaju kontaktach miedzynarodowych, ktore nie wymagaja uzycia ostrej broni…
— Ludzie by sie na to zgodzili, owszem… — odparla Polly chrapliwie.
— Dobrze. Jeszcze wieczorem wysle sekara do domu.
— A dlaczego jest pan taki wielkoduszny, panie Ankh-Morpork?
— Poniewaz przybywam z miasta majacego cudownie dobre serce, kapralu… Nie, nie potrafie tego mowic z powazna mina — rzekl Vimes. — Chcesz znac prawde? Wiekszosc mieszkancow Ankh-Morpork nie slyszala nawet o waszym kraju, dopoki nie runely wieze semaforowe. Tu w okolicy jest w koncu kilkanascie takich panstewek, ktore sprzedaja sobie nawzajem recznie malowane chodaki i piwo z rzepy. Za to potem sie dowiedzieli, ze jestescie oblakanymi idiotami, ktorzy walcza ze wszystkimi. Teraz znaja was jako ludzi, ktorzy, no… robia to, co oni sami by zrobili. Jutro beda sie smiac. A sa tez inni ludzie, ludzie, ktorzy siedza i codziennie mysla o przyszlosci, ktorzy wierza, ze warto sie troche postarac, by nawiazac przyjazn z takim krajem jak wasz.
— Dlaczego? — spytala podejrzliwie Maladicta.
— Poniewaz Ankh-Morpork jest przyjacielem wszystkich milujacych pokoj narodow! — oswiadczyl Vimes. — Bogowie, to chyba przez sposob, w jaki to mowie…
— Ale dlaczego pan powiedzial, ze jest pan wisniowym nalesnikiem? — spytala Polly.
— Czy nie powiedzialem raczej, ze jestem obywatelem Borogravii?
— Nie.
— W kazdym razie sie staralem. Widzicie, wolelibysmy raczej, zeby ksiaze Heinrich nie zostal wladca dwoch panstw. To zmieniloby je w jedno calkiem spore panstwo, o wiele wieksze niz rozne sasiednie. W rezultacie staloby sie pewnie jeszcze wieksze. On chcialby, zeby bylo jak Ankh-Morpork. Ale naprawde chce wladzy i wplywow. Nie chce na nie zapracowac, nie chce do nich dorosnac ani trudniejszym sposobem uczyc sie z nich korzystac. Po prostu chce je miec.
— To polityczne gry! — stwierdzila Maladicta.
— Nie. To prawda. Zawrzyjcie z nim pokoj, oczywiscie. Zostawcie w spokoju wieze i droge. Zywnosc dostaniecie i tak, niezaleznie od ceny. Artykul pana de Worde juz o to zadba.
— To pan przyslal nam kawe — domyslila sie Polly.
— To byl kapral Buggy Swires, moje oko na niebie. Jest gnomem.
— I pan naslal na nas wilkolaka?
— Naslal? To troche za mocne okreslenie. Angua was sledzila, dla bezpieczenstwa. Jest wilkolakiem, owszem.
— Ta dziewczyna, ktora spotkalismy? Nie wygladala na wilkolaka!
— No bo one nie wygladaja na ogol — odparl Vimes. — Az do chwili, kiedy juz wygladaja, jesli rozumiecie, o co mi chodzi. A tropila was, bo szukalem czegokolwiek, co pozwoli tysiace ludzi uratowac przed smiercia. I to tez nie jest polityka. — Vimes wstal. — A teraz, drogie panie, musze isc i przedstawic wasze dokumenty przywodcom sprzymierzonych.
— W odpowiedniej chwili wyszedl pan zapalic, prawda? Wiedzial pan, ze idziemy, i postaral sie pan spotkac nas pierwszy.
— Oczywiscie. Czy moglem to zostawic bandzie… a tak, rupertow?
— Gdzie jest moj brat, panie Vimes? — spytala oschle.
— Wydajesz sie calkiem pewna, ze wiem… — mruknal Vimes, nie patrzac jej w oczy.
— Jestem pewna, ze pan wie.
— A dlaczego?
— Bo nie wie nikt inny!
Vimes zgasil cygaro.
— Angua nie mylila sie co do ciebie — stwierdzil. — Istotnie, zaaranzowalem wszystko, by umiescic go w areszcie prewencyjnym. Jest zdrowy i caly. Jesli chcesz, Angua zaraz cie do niego zaprowadzi. Twoj brat, mozliwosc zemsty, szantazu, kto wie co jeszcze… Pomyslalem, ze dla jego bezpieczenstwa lepiej, jesli bede dokladnie wiedzial, kto ma klucze.
Koniec podrozy, pomyslala Polly. Ale wcale nie… Juz nie. Miala silne wrazenie, ze siedzacy naprzeciwko czlowiek czyta jej w myslach.
— O to ci tylko chodzilo, prawda? — zapytal.
— Nie, sir. Tak sie tylko zaczelo.
— No to tak sie teraz kontynuuje. Przed nami ciezki dzien. W tej chwili zaniose wasza propozycje rozejmu do pokoju na koncu korytarza i przedstawie ja bardzo waznym ludziom… — glos zabrzmial bezbarwnie, gdy Vimes wymawial ostatnie slowa — …ktorzy wlasnie dyskutuja, co zrobic z Borogravia. Dostaniecie swoj rozejm, zywnosc, prawdopodobnie tez inna pomoc.
— Skad pan wie? — zdziwila sie Polly. — Jeszcze o tym nie mowili. — Jeszcze nie. Ale, jak juz wspomnialem… bylem kiedys sierzantem. Angua!
Drzwi sie otworzyly i weszla Angua. Jak powiedzial Vimes: nie dalo sie poznac, ze jest wilkolakiem, dopoki czlowiek sie o tym nie przekonal…
— Musze sie ogolic, zanim pojde na to spotkanie z waznymi ludzmi — stwierdzil Vimes. — Oni przywiazuja