I czuje, ze dookola jest bardzo zimno, ale mnie nie jest zimno, co trudno wytlumaczyc.

I nie moge sie ruszyc. Wcale.

Biel wokol mnie. I w mojej glowie tez bialo.

Kim jestem?

Przypominam sobie imie Tiffany. Mam nadzieje, ze to ja.

Biel dookola. To juz sie kiedys zdarzylo. To bylo jakby we snie albo we wspomnieniu, albo jeszcze gdzies, ale nie mam dla tego odpowiedniej nazwy. I wszedzie dookola ta biel opada. I rosnie dookola, unosi mnie… Tak powstawala Kreda, bezglosnie, pod pradawnymi morzami.

Tyle oznacza moje imie.

Oznacza Lad pod Fala.

I jak fala jej umysl zalaly kolory — przede wszystkim czerwien wscieklosci.

Jak on smial!

Jak mogl zabijac owce?

Babcia Obolala by na to nie pozwolila. Nigdy nie stracila jagniecia. Umiala przywrocic je do zycia.

Nigdy nie powinnam stad odchodzic, myslala Tiffany. Moze lepiej bylo zostac i sprobowac samej sie wszystkiego nauczyc. Ale gdybym nie odeszla, czy nadal bylabym soba? Czy wiedzialabym to, co wiem? Czy bylabym tak silna jak moja babcia, czy zostalabym chichotnica? Ale teraz bede silna.

Kiedy zabojcza pogoda rzadzi slepa sila natury, mozna tylko przeklinac; ale jesli ta sila chodzi po swiecie na dwoch nogach — wtedy to juz jest wojna. Ktos bedzie musial zaplacic!

Sprobowala sie ruszyc i w koncu biel ustapila. W dotyku byla twarda jak ubity snieg; odpadla, pozostawiajac otwor.

Przed Tiffany ciagnela sie gladka, lekko przejrzysta podloga. Potezne kolumny wyrastaly az do stropu ukrytego we mgle. Byly tez sciany, z tego samego materialu co podloga. Wygladaly jak lodowe — widziala w nich nawet male babelki powietrza — ale kiedy ich dotykala, wydawaly sie jedynie chlodne.

To bylo rozlegle pomieszczenie bez zadnych mebli. Taka komnate moglby zbudowac krol, by zademonstrowac, ze stac go na marnowanie takiej przestrzeni.

Tiffany szla srodkiem komnaty, jej kroki odbijaly sie echem. Nie, nie ma nawet krzesla. Zreszta czy byloby wygodne, gdyby nawet jakies znalazla?

W koncu znalazla tylko schody wiodace w gore (chyba ze, naturalnie, ktos zaczynal od szczytu). Zaprowadzily ja do kolejnej sali. Tutaj juz staly jakies meble — takie dziwne kanapy, na ktorych powinny lezec bogate damy, zmeczone, ale piekne. Och, staly tu rowniez urny, bardzo wiele urn, i posagi. Posagi przedstawialy atletow i bogow, calkiem podobnych do tych z obrazkow w „Mitologii” Chaffincha, zajetych starozytnymi czynnosciami, takimi jak ciskanie oszczepow albo zabijanie golymi rekami wielkich wezy. Wszyscy razem nie mieli nawet skrawka odziezy, jednak mezczyzni nosili figowe liscie. Ogarnieta pasja badawcza Tiffany odkryla, ze nie da sie ich zdjac.

Palil sie ogien. Najpierw ja zdziwilo, ze polana tez sa z lodu. Drugie — ze plomienie sa niebieskie. I chlodne.

Na tym poziomie w mury wbudowano wysokie, strzeliste okna, ale zaczynaly sie wysoko nad podloga i ukazywaly jedynie niebo ze sloncem bladym niczym widmo posrod chmur.

Kolejne schody, tym razem szerokie i wytworne, zaprowadzily ja na nastepny poziom, gdzie znalazla jeszcze wiecej urn, posagow i kanap. Kto moglby tutaj mieszkac? Ktos, kto nie potrzebuje jedzenia ani snu, to jasne. Ktos, kto nie dba o wygode.

— Zimistrzu!

Glos odbijal sie od sciany do sciany, rozbrzmiewajac „TRZU… Trzu… trzu…” az ucichl.

A zatem kolejne schody i tym razem pojawilo sie cos nowego. Na cokole, takim jak dla posagow, byla korona. Unosila sie w powietrzu o kilka stop nad podstawa, obracala sie delikatnie i skrzyla od szronu. Kawalek dalej stal jeszcze jeden posag, mniejszy niz inne. Wokol niego tanczyly i migotaly zielone, niebieskie i zlote swiatelka.

Wygladaly calkiem jak zorza osiowa, widoczna czasem zima, jak faluje nad gorami w srodku swiata. Niektorzy uwazali, ze jest zywa.

Posag byl tego samego wzrostu co Tiffany.

— Zimistrzu!

Wciaz zadnej odpowiedzi. Calkiem ladny palac, bez kuchni, bez lozka… On nie potrzebowal snu ani jedzenia, nie potrzebowal mieszkania, wiec dla kogo ten palac?

Znala juz odpowiedz: Dla mnie.

Wyciagnela dlon, by dotknac tanczacych swiatelek, a one przeplynely wzdluz jej reki i objely cale cialo, tworzac suknie blyszczaca jak sniezne pola w blasku ksiezyca. Tiffany byla zaskoczona, potem zla. Pozalowala, ze nie ma lustra, poczula z tego powodu wyrzuty sumienia i znowu gniew. Uznala, ze gdyby jednak znalazla lustro, zajrzalaby w nie tylko po to, by sprawdzic, jak bardzo jest rozzloszczona.

Poszukala chwile i znalazla lustro, ktore bylo jedynie sciana lodu barwy tak ciemnej zieleni, ze niemal czerni.

Rzeczywiscie wygladala na rozzloszczona. A takze niezwykle, cudownie roziskrzona. Otaczaly ja malenkie rozblyski zlota, zieleni i blekitu, takie jak na niebie w zimowe noce.

— Zimistrzu!

Musi ja obserwowac. Moze byc wszedzie.

— No dobrze! Jestem! Wiesz o tym!

— Tak, wiem — odezwal sie zimistrz zza jej plecow.

Tiffany odwrocila sie i uderzyla go w twarz, a potem jeszcze raz, druga reka.

Miala wrazenie, ze trafila w skale. Wyraznie szybko sie uczyl.

— To za owce — powiedziala, potrzasajac rekami, by przywrocic w nich czucie. — Jak mogles! Przeciez wcale nie musiales!

Wydawal sie bardziej ludzki. Albo nosil prawdziwe ubranie, albo bardzo sie napracowal, zeby wygladalo jak prawdziwe. Udalo mu sie byc… no, przystojnym. I juz nie zimnym, tylko chlodnym.

To balwan, zaprotestowala Druga Mysl. Nie zapominaj o tym. Tyle ze jest za sprytny, zeby miec oczy z wegielkow i nos z marchewki.

— Au! — powiedzial zimistrz, jakby wlasnie sobie przypomnial, ze powinien.

— Zadam, zebys mnie stad wypuscil! — rzekla Tiffany. — Natychmiast!

Brawo, odezwala sie Druga Mysl. Chcesz, zeby w efekcie chowal sie za rondlami na kredensie w kuchni. No tak…

— W tej chwili — odparl bardzo spokojnie zimistrz — jestem wichura rozbijajaca statki o tysiace mil stad. Zmieniam w lod wode w rurach w zasypanym sniegiem miasteczku. Zamrazam pot na czole konajacego czlowieka, zagubionego w straszliwej sniezycy. Wpelzam bezglosnie pod drzwi. Zwisam z rynien. Gladze futro spiacej w jaskini niedzwiedzicy i kraze we krwi ryb pod lodem.

— To mnie nie obchodzi! — oznajmila Tiffany. — Nie chce tu byc! I ciebie tez byc nie powinno!

— Dziecko, czy pojdziesz ze mna? — zapytal zimistrz. — Nie skrzywdze cie. Jestes tu bezpieczna.

— Przed czym? — spytala Tiffany. A ze zbyt wiele czasu w towarzystwie panny Tyk dziala na sposob mowienia, nawet w chwilach napiecia, dodala jeszcze: — Od czego?

— Od smierci — wyjasnil zimistrz. — Tutaj nigdy nie umrzesz.

* * *

W glebi kredowej jamy Feeglowie wygrzebali wiecej kredy i powstal tunel wysoki na piec stop i mniej wiecej tak samo dlugi.

Przed wejsciem stal Roland de Chumsfanleigh (to nie jego wina). Jego przodkowie byli rycerzami i posiedli Krede, zabijajac krolow, ktorzy mysleli, ze to oni ja posiadaja. Miecze — o to wtedy chodzilo przede wszystkim. Miecze i scinanie glow. Tak w owych czasach zdobywalo sie ziemie. Ale potem reguly ulegly zmianie i czlowiek nie potrzebowal juz miecza, by byc posiadaczem ziemi — wystarczaly mu odpowiednie kawalki papieru. Ale przodkowie Rolanda nie pozbywali sie mieczy, na wypadek gdyby ktos pomyslal, ze cala ta sprawa z kawalkami papieru nie jest uczciwa. Wiadomo bowiem, ze nie da sie wszystkich zadowolic.

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату