Roland zawsze chcial byc dobrym szermierzem i zaszokowalo go odkrycie, ze miecze sa takie ciezkie. Przed lustrem czesto walczyl z wlasnym odbiciem i prawie zawsze wygrywal. Prawdziwe miecze na to nie pozwalaly. Czlowiek probowal nimi machnac, a w rezultacie to one nim machaly. Uswiadomil sobie, ze moze jednak jest stworzony raczej do kawalkow papieru. Poza tym nosil okulary, co nie jest latwe pod helmem, zwlaszcza kiedy ktos inny uderza w ten helm mieczem.

Mial teraz na glowie helm i trzymal miecz o wiele dla niego za ciezki — choc by sie do tego nie przyznal. Nosil tez kolczuge, w ktorej bardzo trudno mu sie chodzilo. Feeglowie bardzo sie starali ja dopasowac, ale i tak krok zwisal mu do kolan i brzeczal smiesznie przy kazdym ruchu.

Nie jestem bohaterem, myslal Roland. Mam miecz, ktory moge uniesc tylko oburacz, mam tarcze, tez strasznie ciezka, i mam konia z takimi firankami dookola, ktorego musialem zostawic w domu (a ciotki dostana szalu, kiedy zajrza do salonu), ale w srodku pozostalem dzieciakiem, ktory chetnie by sie dowiedzial, gdzie jest wygodka.

Ale ona uwolnila mnie od krolowej elfow. Gdyby nie ona, wciaz bylbym glupim dzieckiem, a nie… no, mlodym czlowiekiem, ktory ma nadzieje, ze nie jest nazbyt glupi.

Nac Mac Feeglowie wpadli do jego pokoju, przedzierajac sie przez burze, ktora nadeszla noca. Powiedzieli, ze wlasnie nadszedl czas, by zostal Bohaterem dla Tiffany… No to zostanie. Tego byl pewien. Prawie pewien. Tyle ze w tej chwili sceneria nie wygladala tak, jak sie spodziewal.

— Wis, psez kazdo grote mozna tam wlizc — tlumaczyl Rob Rozboj siedzacy na helmie Rolanda. — Ale tsa miec wiedzenie o ksylokroku. No dobra, Duzy Janie, ty pirsy…

Duzy Jan wkroczyl do kredowego tunelu. Wysunal do tylu zgiete w lokciach ramiona i odchylil sie, dla rownowagi wyciagajac do przodu noge. Kilka razy pokrecil stopa w powietrzu, zrobil krok naprzod i zniknal w chwili, gdy dotknal stopa gruntu.

Rob Rozboj walnal piescia w helm Rolanda.

— Dobra, wielki Bohateze! — zawolal. — Rusamy!

* * *

Nie bylo stad wyjscia. Tiffany nie byla nawet pewna, czy jest jakies wejscie.

— Gdybys byla Letnia Pania, tobysmy zatanczyli — powiedzial zimistrz. — Ale wiem juz, ze nia nie jestes. Jednak dla ciebie stalem sie czlowiekiem i musze miec towarzystwo.

Szalejace mysli Tiffany pokazywaly obrazy: zoladz wypuszczajacy ped, Zyzne Stopy, rog obfitosci… Jestem boginia na tyle, by oszukac pare desek w podlodze, zoledzia i garsc nasion, myslala. Jestem calkiem jak on. Zelaza dosc, by zrobic gwozdz, nie zmienia snieznego balwana w czlowieka, a kilka debowych lisci nie zmienia mnie w boginie.

— Chodz — rzekl zimistrz. — Pokaze ci moj swiat. Nasz swiat.

* * *

Kiedy Roland otworzyl oczy, widzial tylko cienie. Nie cienie rzeczy — po prostu cienie snujace sie jak pajeczyny.

— Spodziewalem sie, ze bedzie… cieplej — oznajmil, starajac sie nie okazywac ulgi.

Wokol niego wyskakiwali z pustki Feeglowie.

— Bo myslis sobie o pieklach — wyjasnil Rob Rozboj. — One cesto som takie bardziej piekace, fakt. Zaswiaty som rocej smetne. Tutaj trafiajom ludzie, jak som zagubione, rozumis.

— Jak to? Znaczy, jak w ciemna noc, kiedy ktos zle skreci…

— Ni… Tacy, co som umarli, kiedy jesce nie powinni, i teroz nie majom gdzie isc. Albo moze wpadli do dziury miedzy swiatami i nie znajom drogi. Niektozy to nawet nie wiedzom, gdzie som, bidacyska. Strosnie duzo sie zdaza takich zecy. I w Zaswiatach ni ma nic do smiechu. Ten akurat nazywal sie Limbo, bo tsa bylo byc gietkim jak limba, coby sie zmiescic psez niskie dzwi. Wyglonda, ze mocno sie popsul, odkad lostatni raz tu bylismy. — Podniosl glos. — Syckie brawo, chlopcy, dla Ciut Groznego Szpica, ktory psesed z nami pirsy raz!

Zabrzmialy okrzyki, a Ciut Grozny Szpic pomachal mieczem.

Roland przedzieral sie przez cienie, ktore rzeczywiscie stawialy leciutki opor. Samo powietrze bylo tutaj szare. Niekiedy slyszal stekniecia, czasem ktos kaszlal z daleka. A potem zabrzmialy kroki… i brzmialy coraz blizej…

Dobyl miecza i w polmroku wytezyl wzrok.

Cienie sie rozstapily i obok przeszla bardzo stara kobieta w wystrzepionej, wytartej sukience. Ciagnela za soba duze tekturowe pudlo podskakujace na nierownosciach gruntu. Nawet nie spojrzala na Rolanda.

Opuscil miecz.

— Myslalem, ze beda tu potwory — powiedzial, gdy stara kobieta zniknela w mroku.

— Ano — zgodzil sie ponuro Rob Rozboj. — Bo som. Mysl o cyms solidnym, co?

— Czyms solidnym?

— Ni zartuje! Mysl o pozondnej wielkiej goze albo o mlocie! Cokolwiek robis, nie zyc sobie nicego, nicego nie zaluj, na nic nie miej nadziei.

Roland zamknal oczy, a potem uniosl reke, by ich dotknac.

— Ciagle widze! A przeciez oczy mam zamkniete!

— Ano! Bo wincej zobacys z zamknietymi locami. Popats dookola, jak sie losmielis!

Nie otwierajac oczu, Roland zrobil kilka krokow i rozejrzal sie. Na pozor wszystko pozostalo takie samo, moze tylko bylo bardziej szare i smetne. Ale po chwili zobaczyl — jaskrawy pomaranczowy rozblysk, linie w ciemnosci, ktora pojawila sie i zniknela.

— Co to bylo?

— Nie wimy, jak lone same siebie nazywajom. My je nazywamy upiory — rzekl Rob.

— Te blyski swiatla?

— A nie, tamten to byl daleko. Jak chces zobacyc jakiegos z bliska, to stoi tuz psy tobie.

Roland odwrocil sie pospiesznie.

— Zes zrobil klasycny blad — upomnial go Rob. — Zes lotwozyl locy!

Roland zamknal oczy. I zobaczyl upiora tuz obok.

Nie zadrzal. Nie krzyknal. Wiedzial, ze przygladaja mu sie setki Feeglow.

Z poczatku pomyslal: To szkielet. Kiedy upior zablysnal znowu, przypominal ptaka, wysokiego ptaka, podobnego do czapli. Potem byl postacia z kresek, jakie rysuja male dzieci. Raz za razem wykreslal sie cienkimi plomiennymi liniami na tle ciemnosci.

Wyrysowal sobie paszcze, pochylil sie na moment, ukazujac setki ostrych jak igly zebow, i zniknal.

Feeglowie zamruczeli z uznaniem.

— Ano, dobze zes sobie radzil — pochwalil Rob. — Zes popatsyl mu w pasce i nawet o krok zes sie nie cofnol.

— Bylem za bardzo przestraszony, zeby uciekac.

Rob Rozboj zblizyl glowe do ucha chlopca.

— Ano — szepnal. — Wim to dobze. Duzo jest takich, co zostali bohaterami, bo za bardzo sie bali, coby uciekac. Ale zes nie wzasnol, zes nie zafajdal gatek i to dobze. Dalej bedzie ich wincej. Nie puscaj ich do swojej glowy! Tsymaj ich z daleka!

— Czemu? A co one… Nie, nie mow!

Poszedl przez cienie. Mrugal, zeby niczego nie przeoczyc. Stara kobieta zniknela, ale mrok zaczal wypelniac sie ludzmi. W wiekszosci stali samotnie albo siedzieli na krzeslach. Niektorzy blakali sie w ciszy. Mineli mezczyzne w starodawnym kostiumie, ktory przygladal sie wlasnej dloni, jakby widzial ja po raz pierwszy.

Spotkali kobiete, ktora kolysala sie rytmicznie i cienkim glosem malej dziewczynki spiewala bezsensowna piosenke. Kiedy Roland przechodzil, rzucila mu dziwny, oblakany usmiech. Tuz za nia stal upior.

— No dobrze — rzekl ponuro Roland. — Teraz mi powiedz, co robia…

— Pozerajom twoje wspomnienia — wyjasnil Rob. — Twoje mysli som dla nich zecywiste. Mazenia i nadzieje som jak jedzenie. Wlasciwie to zwykle robactwo. Tak sie dzieje, kiedy o takie miejsca nikt nie dba.

— A jak moge je zabic?

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату