Roland wydobyl miecz z pochwy — ciezki, wcale niepodobny do tej lekkiej, szybkiej, srebrzystej klingi, ktora sobie wyobrazal przed lustrem. Bardziej przypominal metalowa palke z ostrzem.
Chwycil go oburacz i cisnal na srodek powolnego, ciemnego nurtu.
Na moment przed uderzeniem o wode sposrod fal wysunela sie biala reka i pochwycila miecz. Machnela nim kilka razy i zniknela pod powierzchnia.
— Czy cos takiego powinno sie zdarzyc? — zapytal ze zdziwieniem Roland.
— Zeby clek wyzucil miec?! — wrzasnal Rob. — Ni! Nie powinien — zes zucac dobrego mieca do pijalki!
— Chodzilo mi o te reke — wyjasnil Roland. — Przed chwila…
— A, lone… Casem sie pojawiajom — rzekl Rob lekcewazaco, jakby rzeczni podwodni zonglerzy mieczami byli czyms calkiem zwyczajnym. — Ale terozki ni mas juz zadnej broni!
— Mowil pan, ze miecz nie zrani upiora!
— Ano, ino ze chodzi tu o wrazenie, jasne? — Rob pomaszerowal dalej.
— Ale przeciez nie majac miecza, jestem bardziej bohaterski, prawda?
Reszta Feeglow ruszyla za nimi.
— Technicnie, fakt — przyznal Rob Rozboj niechetnie. — Ale tez moze bardziej martwy.
— Poza tym mam Plan — oznajmil Roland.
— Mas Plan? — upewnil sie Rob.
— Tak. Znaczy: ano.
— Zapisany?
— Dopiero co go wymy… — Roland urwal.
Ulotne cienie rozstapily sie, odslaniajac wielka grote. Posrodku, wokol czegos, co wygladalo na kamienny blok, jarzylo sie zlociste swiatlo. Na kamieniu lezala niewysoka postac.
— Tosmy dosli — stwierdzil Rob. — Nie bylo tak zle, co?
Roland mrugnal. Setki upiorow otaczaly blok, ale w pewnej odleglosci, jakby wolalby nie podchodzic za blisko.
— Widze… ze ktos tam lezy — powiedzial.
— To je sama Lato. Ale musimy byc chytsy w tej robocie.
— Chytrzy?
— No, tacy… ostrozni — wyjasnil Rob. — Boginie bywajom nerwowe. Bardzo dbajom o wizerunek.
— A nie jest tak, ze po prostu, no… lapiemy ja i uciekamy?
— Ano, w koncu na to wyjdzie. Ale ty, chlopecku, bedzies tym, co jom ma pocalowac. Das rade?
Roland byl nieco wstrzasniety, ale odpowiedzial:
— Tak, tego… oczywiscie.
— Damy tego locekujom, wis…
— A potem uciekamy? — upewnil sie Roland.
— Ano, bo wtedy pewno upiory sprobujom nas zatsymac, cobysmy nie uciekli. Nie lubiom, jak ktosik stad wychodzi. No dobra, chlopecku, rusaj.
Mam Plan, myslal Roland, podchodzac do kamiennego bloku. I na nim sie skoncentruje. Nie mysle o tym, ze ide przez tlum gry — zmolowatych potworow, ktore co prawda sa tutaj tylko wtedy, kiedy mrugam, ale oczy zaczynaja mi juz lzawic. To, co mam w glowie, dla nich jest realne, tak?
Zaraz mrugne, zaraz mrugne, zaraz…
Mrugnal. Wszystko trwalo tylko krotki moment, ale Roland trzasl sie o wiele dluzej. Byly wszedzie, a kazda zebata paszcza patrzyla na niego. Przeciez patrzenie zebami nie powinno byc mozliwe…
Pobiegl. Lzy ciekly mu z oczu, kiedy staral sie nie zamykac powiek. Spojrzal na postac spowita zlocistym lsnieniem. Byla dziewczyna, oddychajaca, uspiona… i wygladala jak Tiffany Obolala.
Ze szczytu lodowego palacu Tiffany widziala cale mile, wiele mil sniegu. Tylko Kreda pozostawala zielona. Jak wyspa.
— Widzisz, ile sie nauczylem? — spytal zimistrz. — Kreda jest twoja. Dlatego nadejdzie lato i bedziesz szczesliwa. Szczescie przychodzi wtedy, kiedy sprawy tocza sie tak, jak powinny. Teraz jestem czlowiekiem i to rozumiem.
Nie wrzeszcz, nie krzycz, ostrzegla ja Trzecia Mysl. Ale tez nie stoj jak slup.
— Aha… widze — powiedziala Tiffany. — A reszta swiata bedzie trwala w zimie?
— Nie, sa pewne regiony, ktore nigdy nie czuja moich mrozow. Ale gory, niziny az do Morza Okraglego… tak.
— Umra miliony ludzi!
— Ale tylko raz, rozumiesz. Dlatego to takie wspaniale. A potem nie bedzie juz smierci.
I Tiffany zobaczyla to jak na strzezeniowiedzmowej pocztowce: ptaki przymarzniete do galazek, konie i krowy nieruchome na polach, zamarzniete zdzbla trawy jak sztylety, nigdzie dymu z komina — swiat bez smierci, poniewaz nie pozostalo w nim nic, co mogloby umrzec, a wszystko blyszczy jak metalowa folia.
Wolno skinela glowa.
— Bardzo… rozsadne — przyznala. — Ale szkoda, ze nic nie bedzie sie poruszalo.
— To latwe — uspokoil ja zimistrz. — Sniezne balwany. Moge stworzyc z nich ludzi.
— Zelaza dosc, by zrobic gwozdz? — spytala.
— Tak. Ja siebie tak stworzylem.
Ale roze stopnialy o swicie, pomyslala Tiffany i spojrzala na bladozolte slonce. Swiecilo dostatecznie mocno, by zimistrz caly sie skrzyl. On rzeczywiscie mysli jak czlowiek, uznala, obserwujac ten dziwny usmiech. Mysli jak czlowiek, ktory nigdy nie spotkal innego czlowieka. Chichocze. Jest tak oblakany, ze nigdy nie zrozumie, jak bardzo jest oblakany.
Nie ma pojecia, co znaczy „czlowiek”, nie wie, jaka zgroze zaplanowal, po prostu… nie rozumie. A jest taki szczesliwy, ze niemal mily…
Rob stuknal w helm Rolanda.
— Biez sie do zecy, chlopecku.
Roland wpatrywal sie w jasniejaca postac.
— To nie moze byc Tiffany!
— Ano. Je boginiom i moze wygladac jak cokolwiek — odparl Rob. — Tylko jom cmoknij w policek, co? Nie rozpedzaj sie, ni mamy calego dzionka. Taki ciut sybki cmok i wiejemy.
Cos stuknelo Rolanda w kostke. To byl blekitny ser.
— Nie fasztuj sie Horacym. Lon ino chce, cobys zrobil, co tseba — oswiadczyl szalony Feegle, ktorego Roland zapamietal jako Tepaka Wulliego.
Podszedl blizej, a lsnienie skrzylo sie wokol niego — nikt przeciez nie chce okazac sie tchorzem wobec sera.
— To troche… krepujace — wyznal.
— Lojzicku! Robze swoje, co?
Roland pochylil sie i cmoknal spiaca w policzek. Otworzyla oczy, a on cofnal sie szybko.
— To nie jest Tiffany Obolala — stwierdzil i zamrugal. Upiory otaczaly go gesto jak zdzbla trawy.
— A teraz lap jom za reke i w nogi — poradzil Rob Rozboj. — Upiory sie wkuzom, jak zobacom, ze odchodzimy. — Stuknal wesolo w boczna czesc helmu. — Ale to nic, tak? Bo psecie mas Plan!
— Mam nadzieje, ze jest dobry — mruknal Roland. — Ciotki zawsze powtarzaja, ze jestem o polowe za madry.
— Milo slysec — ucieszyl sie Rob. — Bo to o wiele lepij, niz byc o cy cwarte za gupim. A terozki lap dame i uciekaj!
Roland unikal spojrzenia dziewczyny, kiedy delikatnie jej pomagal wstac z kamiennej plyty. Odezwala sie w