smutkiem.

Pasowala idealnie. I nie wydawala sie zimna. Odstapil.

— Wreszcie sie stalo — rzekl.

— Jest cos, co musze zrobic — oswiadczyla Tiffany. — Ale przedtem jest cos, czego musze sie dowiedziec. Znalazles wszystkie skladniki, ktore tworza czlowieka?

— Tak.

— A skad wiedziales, jakie to skladniki?

Zimistrz z duma opowiedzial jej o dzieciach, a Tiffany oddychala rytmicznie i starala sie rozluznic. Jego logika byla niezwykle… logiczna. W koncu jesli marchewka i dwa wegielki moga stos sniegu zmienic w balwana, to wielki kubel soli, gazow i metali z cala pewnoscia moze go zmienic w czlowieka. To mialo sens. W kazdym razie mialo dla zimistrza.

— Ale widzisz, powinienes poznac cala te piosenke — powiedziala. — Ona mowi glownie o tym, z czego czlowiek jest zrobiony. Ale nie o tym, kim jest.

— Bylo tam o skladnikach, ktorych nie potrafilem znalezc — odparl zimistrz. — Nie mialy sensu. Nie mialy substancji.

— Tak. — Tiffany smutnie pokiwala glowa. — Ostatnie trzy linijki. One sa najwazniejsze. Naprawde bardzo mi przykro.

— Ale znajde je — zapewnil zimistrz. — Na pewno.

— Mam nadzieje, ze tak, kiedys. A powiedz: slyszales kiedys o boffo?

— Co to za boffo? Nie bylo go w piosence! — Zimistrz sie zaniepokoil.

— Och, boffo to sposob, w jaki istoty ludzkie zmieniaja swiat, oszukujac same siebie — wyjasnila Tiffany. — Jest cudowne. Otoz boffo stwierdza, ze rzeczy nie maja zadnej mocy, jesli ludzie im tej mocy nie nadadza. Mozesz uczynic jakas rzecz magiczna, ale nie mozesz magicznie stworzyc czlowieka z rzeczy. To zawsze bedzie tylko gwozdz w twoim sercu. Tylko gwozdz.

Oto nadszedl czas i wiem, co mam robic, myslala rozmarzona. Wiem, jak opowiesc musi sie skonczyc. Musze ja zakonczyc we wlasciwy sposob.

Przyciagnela do siebie zimistrza i zobaczyla wyraz oszolomienia na jego twarzy. Czula zawrot glowy, jak gdyby nie dotykala stopami podlogi. Swiat stal sie… prostszy. Stal sie tunelem prowadzacym w przyszlosc. Mogla widziec tylko twarz zimistrza, slyszec tylko wlasny oddech, czuc tylko cieplo slonca na wlosach.

To slonce bylo ognista letnia kula, ale i tak przewyzszalo dowolne ognisko.

Gdzie mnie to zaprowadzi, postanawiam pojsc, myslala, pozwalajac, by wlalo sie w nia cieplo. Postanawiam. Taki jest moj wybor. I musze stanac na palcach, dodala.

Grom po mojej prawej. Blyskawica po mojej lewej.

Ogien nade mna…

— Prosze — powiedziala. — Zabierz stad zime. Wracaj do swoich gor. Prosze.

Mroz przede mna…

— Nie. Jestem Zima. Nie moge byc niczym innym.

— A wiec nie mozesz byc czlowiekiem — rzekla Tiffany. — Ostatnie trzy linijki to „Sily dosc, by zbudowac dom. Czasu dosc, by przytulic dziecko. Milosci dosc, by zlamac serce”.

Rownowaga… nadeszla szybko, znikad. Tiffany poczula, ze sie unosi.

Srodek hustawki sie nie porusza. Nie odczuwa gornosci ani dolnosci. Jest zrownowazony.

Rownowaga… a jego wargi sa jak blekitny lod. Pozniej bedzie plakala nad zimistrzem, ktory chcial byc czlowiekiem.

Rownowaga… a stara kelda powiedziala jej kiedys: Jest w tobie taki maly, malusi kawalek, co nie stopnieje i nie splynie”. Pora na odwilz.

Tiffany zamknela oczy i pocalowala zimistrza…

…i sciagnela z nieba slonce.

Mroz w ogien.

* * *

Caly szczyt palacu stopnial w rozblysku bialego swiatla, ktore o setki mil od tego miejsca rzucilo cienie na mury. Slup pary wystrzelil z rykiem, przetykany blyskawicami, i rozpostarl sie nad swiatem niby parasol, przeslaniajac slonce. A potem zaczal opadac jako cieply deszcz wybijajacy waskie otwory w pokrywie sniegu.

Tiffany zawsze miala w glowie pelno mysli, a tym razem nie pozostala jej ani jedna. Lezala na bloku lodu, w deszczu, i sluchala, jak wokol niej rozpada sie palac.

Sa takie chwile, kiedy wszystko, co czlowiek moze zrobic, jest juz zrobione, a jemu nie pozostalo nic innego, tylko skulic sie i czekac, az ucichnie grom.

Ale w powietrzu bylo cos jeszcze: zlocisty blysk, ktory znikal, gdy probowala na niego spojrzec, a potem pojawial sie znowu, widoczny katem oka.

Palac topnial jak wodospad. Blok, na ktorym lezala, na wpol sie zesliznal, na wpol splynal po schodach, ktore stawaly sie rzeka. Wyzej padaly wielkie kolumny, ale w locie zmienialy sie z lodu w strumienie cieplej wody, tak ze do podlogi docieraly jako ulewa kropel.

Zegnaj, blyszczaca korono! — myslala Tiffany z odrobina zalu. Zegnaj, suknio z tanczacych swiatelek! Zegnajcie, lodowe roze i platki sniegu! Taka szkoda… Taka szkoda.

Az w koncu zazielenila sie pod nia trawa, a wokol plynelo tyle wody, ze miala do wyboru: wstac albo utonac. Zdolala podniesc sie na kolana i zaczekala, az mogla stanac normalnie, nieprzewracana przez bystry nurt.

— Masz cos, co nalezy do mnie, dziecko — odezwal sie glos tuz za nia.

Odwrocila sie, a wtedy zlocisty blysk zmienil sie w postac. To byla jej wlasna postac, tylko oczy wydawaly sie… dziwne, jakby wezowe. Tutaj i teraz, kiedy zar slonca wciaz dudnil jej w uszach, nie poczula zdziwienia.

Powoli wyjela z kieszeni i oddala rog obfitosci.

— Jestes Letnia Pania, tak? — spytala.

— A ty jestes ta owczarka, ktora chciala byc mna? — Slowa brzmialy syczaco.

— Nie chcialam! — zapewnila pospiesznie Tiffany. — Dlaczego wygladasz tak jak ja?

Letnia Pani usiadla na trawie. Tiffany dziwnie sie czula, patrzac na siebie. Zauwazyla, ze ma maly pieprzyk na karku.

— To sie nazywa rezonans — odparla Letnia Pani. — Wiesz, co to takiego?

— To oznacza wspolna wibracje.

— Skad owczarka moze to wiedziec?

— Mam slownik — wyjasnila Tiffany. — I jestem czarownica, jesli mozna. Dziekuje.

— No coz, kiedy ty bralas rozne rzeczy ode mnie, ja bralam od ciebie, madra owcza czarownico — wyjasnila Letnia Pani.

Zaczynala przypominac Tiffany Annagramme. Co przynioslo ulge. Nie wydawala sie madra ani mila… po prostu inna osoba, ktora przypadkiem jest bardzo potezna, ale nie jest przerazajaco inteligentna, za to — prawde mowiac — troche irytujaca.

— Jak wygladasz w swej prawdziwej postaci? — spytala Tiffany.

— Mam ksztalt upalu na drodze, ksztalt zapachu jablek…

Ladna odpowiedz, przyznala w myslach Tiffany, ale niezbyt pomocna.

Usiadla obok bogini.

— Czekaja mnie klopoty?

— Z powodu tego, co zrobilas zimistrzowi? Nie. Kazdego roku musi umrzec, tak samo jak ja. Umieramy, spimy i budzimy sie. Poza tym… bylas zabawna.

— Och… zabawna, tak? — Tiffany zmruzyla oczy.

— Czego chcesz za to? — spytala Letnia Pani.

Tak, zupelnie jak Annagramma, uznala Tiffany. Nie zrozumie aluzji, chocby i wysokiej na mile.

— Czego chce? Niczego. Tylko lata. Bede wdzieczna.

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату