Letnia Pani sie zdziwila.

— Ludzie zawsze chca czegos od bogow.

— Ale czarownice nie przyjmuja zaplaty. Zielona trawa i blekitne niebo mi wystarcza.

— Co? Przeciez i tak je dostaniesz!

Letnia Pani wydawala sie jednoczesnie zdziwiona i zagniewana, a Tiffany troche zlosliwie i malostkowo byla z tego zadowolona.

— To dobrze — powiedziala.

— Ocalilas swiat przed zimistrzem.

— Prawde mowiac, panno Lato, uratowalam go przed glupia dziewczyna. Naprawilam to, co zepsulam.

— Jeden drobny blad? Bedziesz glupia dziewczyna, jesli nie przyjmiesz nagrody.

— Bede rozsadna mloda kobieta, jesli odmowie. — Tiffany dobrze sie poczula, kiedy to powiedziala. — Zima sie skonczyla. Wiem. Widzialam wszystko. Gdzie mnie to zaprowadzilo, postanowilam pojsc. Sama dokonalam wyboru, kiedy tanczylam z zimistrzem.

Letnia Pani wstala.

— Nadzwyczajne — stwierdzila. — I niezwykle. Coz, teraz sie rozstaniemy. Ale najpierw musze jeszcze cos odebrac. Wstan, mloda kobieto.

Tiffany wykonala polecenie, a kiedy spojrzala w oblicze Lata, zlote oczy zmienily sie w otchlanie, ktore wciagnely ja do wnetrza.

Lato wypelnilo ja cala. Musialo to trwac nie wiecej niz kilka sekund, lecz wydawalo sie, ze o wiele dluzej. Czula, jak to jest byc wietrzykiem gladzacym zielone pola w wiosenny dzien, sprawiac, ze dojrzewa jablko, dokonywac lososiowych skokow przez katarakty… wrazenia dochodzily wszystkie naraz i mieszaly sie w jedno wielkie, lsniace, zlotozolte poczucie lata…

…ktore stawalo sie coraz goretsze. Slonce czerwienilo sie na rozpalonym niebie. Tiffany plynela w powietrzu jak fala cieplego oleju, ku rozzarzonemu spokojowi w glebi pustyn, gdzie gina nawet wielblady. Nie bylo tu nic zywego. Nic sie nie poruszalo procz popiolu.

Splynela do wyschnietego koryta rzeki, gdzie po obu brzegach bielaly kosci roznych zwierzat. Nie widziala sladu blota, nawet kropli wilgoci w calej rozgrzanej jak piec krainie. Rzeka byla rzeka kamieni — agatow pasiastych jak kocie oko, lezacych wszedzie granatow, jaj grzmotu z ich barwnymi pierscieniami, kamieni brazowych, pomaranczowych, kremowych, niektorych z czarnymi zylkami, a wszystkie byly wypolerowane zarem.

— Oto serce lata — syknela Letnia Pani. — Lekaj sie mnie tak samo jak zimistrza. Nie nalezymy do was, choc to wy nadajecie nam ksztalty i imiona. Jestesmy ogniem i lodem, w rownowadze. Nie wchodz znowu pomiedzy nas…

Teraz wreszcie cos zywego sie poruszylo. Weze wypelzly ze szczelin miedzy kamieniami, same jak ozywione kamienie w kolorach brazu i czerwieni, umbry i zolci, czerni i bieli, pokryte arlekinowym deseniem i smiertelnie lsniacymi luskami.

Sprawdzily gorace powietrze swymi rozdwojonymi jezykami i zasyczaly tryumfalnie.

Wizja zniknela. Powrocil swiat.

Woda splynela. Wieczny wiatr przemienil mgly i pare w dlugie pasma chmur, ale niepokonane slonce potrafilo sie przebic. I jak to zawsze sie dzieje — i zawsze za predko — cudowne i wspaniale zmienilo sie we wspomnienie, a wspomnienie stalo sie snem. Jutro juz go nie bedzie.

Tiffany szla przez trawe w miejscu, gdzie stal palac. Lezalo tu jeszcze kilka odlamkow lodu, ale znikna w ciagu godziny. Na niebie byly chmury, lecz odplyna. Zwykly swiat naciskal na nia swymi zwyklymi, prostymi melodyjkami. Szla po scenie, ale przedstawienie dobieglo juz konca i kto moze teraz stwierdzic, ze w ogole sie odbylo?

Cos zasyczalo w trawie. Tiffany schylila sie i podniosla kawalek metalu. Byl jeszcze cieply resztka zaru, ktory stopil go i znieksztalcil, ale wciaz dalo sie poznac, ze to gwozdz.

Nie, nie przyjme prezentu tylko po to, zeby ofiarodawca lepiej sie poczul, pomyslala. Niby dlaczego? Moge znalezc wlasne prezenty. Bylam dla niej… zabawna, nic wiecej.

Ale on… on tworzyl dla mnie roze, gory lodowe i szron, i nigdy nie zrozumial…

Odwrocila sie gwaltownie, slyszac glosy. Feeglowie pedzili po zboczu wzgorza, w takim tempie, by czlowiek mogl im dotrzymac kroku. I Roland dotrzymywal, choc byl troche zdyszany. W swojej za wielkiej kolczudze biegl jak kaczka…

Rozesmiala sie.

* * *

Dwa tygodnie pozniej Tiffany wrocila do Lancre. Roland zabral ja az do Dwukoszula, a spiczasty kapelusz zabral ja przez reszte drogi. Sprzyjalo jej szczescie. Woznica pamietal panne Tyk, a ze zostalo mu troche miejsca na dachu dylizansu, nie chcial przechodzic przez wszystko po raz drugi. Szlaki byly zalane, woda plynela rowami, a wezbrane rzeki wsysaly mosty.

Najpierw odwiedzila nianie Ogg, ktorej trzeba bylo wszystko opowiedziec. Co pozwalalo zaoszczedzic na czasie, bo jesli czlowiek powiedzial cos niani Ogg, powiedzial wszystkim. Kiedy niania uslyszala, jak postapila Tiffany z zimistrzem, smiala sie i smiala.

Tiffany pozyczyla od niej miotle i poleciala wolno nad lasem w strone chaty panny Spisek.

Cos sie tam dzialo. Na polanie kilku mezczyzn okopywalo ogrod warzywny, a przed drzwiami czekalo sporo ludzi. Tiffany wyladowala wiec w lesie, wcisnela miotle do kroliczej nory, schowala kapelusz pod krzakiem i wrocila na piechote.

Na galezi brzozy, w miejscu gdzie sciezka docierala do polany, siedziala… lalka zrobiona z powiazanych razem galazek. Byla nowa i troche niepokojaca. Prawdopodobnie o to wlasnie chodzilo.

Nikt nie zauwazyl, jak Tiffany podnosi skobel na drzwiach komorki i wslizguje sie do chaty. Przysunela sie do sciany kuchni i znieruchomiala.

Z sasiedniego pokoju dobiegal bardzo charakterystyczny glos Annagrammy w jego najbardziej typowym annagrammatycznym tonie.

— …tylko drzewo, rozumiesz? Porabcie je i podzielcie sie drewnem. Zgoda? A teraz podajcie sobie rece. No juz. Nie zartuje. Ale porzadnie, bo sie rozgniewam! Dobrze. Od razu czlowiek lepiej sie czuje, prawda? I skonczcie z tymi glupotami…

Przez dziesiec minut sluchala karcenia, gderania i ogolnie polajanek, a potem wyszla cicho, przebiegla przez las i wrocila na polane. Ta sama sciezka z naprzeciwka szla szybko jakas kobieta, ale zatrzymala sie, gdy Tiffany zapytala:

— Przepraszam bardzo, czy jest tu w poblizu jakas czarownica?

— Ooo, tak — odparla kobieta i spojrzala na dziewczyne surowo. — Nie jestes z tych stron, prawda?

— Nie — przyznala Tiffany i pomyslala: Mieszkalam tu przez wiele miesiecy, pani Woznicowa, i czesto sie z pania spotykalam. Ale zawsze nosilam kapelusz. Ludzie rozmawiali z kapeluszem. Bez kapelusza jestem w przebraniu.

— No wiec jest panna Hawkin — poinformowala pani Woznicowa niechetnie, jakby nie chciala zdradzac sekretu. — Ale uwazaj! — Pochylila sie i znizyla glos. — Kiedy sie rozgniewa, zmienia sie w strasznego potwora! Widzialam ja! Oczywiscie dla nas jest lagodna — dodala. — Wiele mlodych czarownic przylatywalo tutaj, zeby sie od niej uczyc!

— Oj, to musi byc dobra!

— Niesamowita — zgodzila sie pani Woznicowa. — Byla tu ledwie z piec minut, a zdawalo sie, ze wie o nas wszystko.

— Zadziwiajace!

Calkiem jakby ktos jej to spisal, myslala Tiffany. Dwa razy. Ale to nie byloby ciekawe, prawda? No i kto by przypuszczal, ze prawdziwa czarownica kupila swoja twarz od Boffo?

— I ma taki kociolek, ktory bulgocze czyms zielonym — dodala z duma pani Woznicowa. — Cieknie ze wszystkich stron. To sie nazywa prawdziwe czarownictwo!

— Rzeczywiscie — przyznala Tiffany.

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату