jezyku, ktorego nie rozumial. Tyle tylko, ze na koncu jest chyba znak zapytania.

— Przybylem, zeby cie uratowac — powiedzial. Spojrzala na niego zlocistymi oczami weza.

— Owczarka ma klopoty — oznajmila glosem pelnym nieprzyjemnych ech i sykow. — To smutne. Takie smutne.

— Moze, no… moze pobiegniemy — zaproponowal. — Kimkolwiek jestes…

Nie — Tiffany usmiechnela sie do niego. To nie byl mily usmiech — mial w sobie odcien szyderstwa. Ruszyli.

— A jak wy walczycie z upiorami? — wysapal, gdy na czele armii Feeglow biegli przez jaskinie.

— Lone nie psepadajom za nasym smakiem — odparl Rob Rozboj, gdy rozstepowaly sie przed nimi cienie. — Moze dlatego ze duzo myslimy o piciu i lone sie potem zatacajom. Sybciej!

Wtedy wlasnie upiory uderzyly, choc „uderzenie” nie jest wlasciwym okresleniem. Przypominalo to raczej wpadniecie na mur pelen szeptow. Nic ich nie chwytalo, nie bylo szponow. Gdyby tysiace niewielkich, slabych stworzonek, na przyklad krewetek albo much, probowalo kogos zatrzymac, uczucie byloby pewnie podobne.

Ale przewoznik juz czekal. Roland zatoczyl sie w strone lodzi.

Nalezy sie szesc pensow.

— Szesc? — zdziwil sie Roland.

— Aj, zesmy byli tam nawet ni dwie godziny, a juz sesc pensow slag trafil — westchnal Tepak Wullie.

Jeden dzienny powrotny i jeden normalny, wyjasnil przewoznik.

— Nie mam tyle! — jeknal Roland.

Zaczynal czuc lekkie szarpniecia w glowie. Mysli musialy mocno sie cisnac, zeby dotrzec do ust.

— Zostaw to mnie — rzucil Rob Rozboj. Odwrocil sie, spojrzal na swoich braci Feeglow i walnal piescia w helm, by ich uciszyc. — Dobra, chlopaki! — zawolal. — Zostajemy!

Co? — zdumial sie przewoznik. Nic z tego! Wychodzicie! Nie zycze sobie, zebyscie znowu tkwili tutaj, na dole! Po waszej ostatniej wizycie ciagle jeszcze znajdujemy butelki! Wskakiwac do lodzi, ale juz!

— Lojzicku, psecie nie mozemy, kolego — tlumaczyl mu Rob. — Mamy tako misio, wis, coby pomagac temu chlopeckowi. Gdzie lon nie idzie, my tez nie idziemy!

Ludzie nie powinni chciec tu zostawac, warknal gniewnie przewoznik.

— Ano, ale sybciutko lozywimy te jaskinie. — Rob usmiechnal sie szeroko.

Przewoznik zabebnil palcami po dragu. Dzwiek przypominal turlanie kosci.

No, w takim razie zgoda. Ale — i chce, zeby to bylo calkiem jasne — zadnych spiewow!

Roland wciagnal dziewczyne do lodzi. Przynajmniej upiory trzymaly sie z daleka, ale kiedy przewoznik odepchnal ja od brzegu, Duzy Jan kopnal Rolanda w but i wskazal palcem w gore. Zygzaki pomaranczowego swiatla, cale setki zygzakow przesuwaly sie po sklepieniu groty. Jeszcze wiecej czekalo na drugim brzegu.

— Jak tam Plan, panie Bohateze? — spytal cicho Rob Rozboj, zsuwajac sie z helmu chlopca.

— Czekam na dogodny moment — odpowiedzial Roland z godnoscia. Zwrocil sie do nie — Tiffany: — Jestem tu, zeby cie stad wyprowadzic.

Staral sie nie patrzec jej prosto w oczy.

— Ty? — zdziwila sie nie — Tiffany, jakby sam pomysl wydal sie jej zabawny.

— Hm… my — poprawil sie Roland. — Wszystko zgodnie… Lekki wstrzas oznaczal, ze lodz dotarla do brzegu. Upiory staly tam gesto jak zboze na polu.

— No to idziemy — mruknal Duzy Jan.

Ciagnac za soba nie-Tiffany, Roland przeszedl kilka krokow po sciezce i stanal. Kiedy mrugal, widzial przed soba splatana pomaranczowa mase. Czul leciutkie, slabe jak podmuchy bryzy szarpniecia… ale byly tez w jego umysle. Zimne i gryzace. To glupie. To sie nie uda. Nie da sobie rady. Przeciez w ogole nie potrafi robic takich rzeczy. Jest krnabrny, nierozwazny i nieposluszny, tak jak… uwazaja… jego… ciotki.

Za jego plecami Tepak Wullie zawolal z entuzjazmem:

— Postaraj sie, coby twoje ciotki byly z ciebie dumne! Roland odwrocil sie gniewnie.

— Moje ciotki? Opowiem ci o moich ciotkach…

— Ni ma casu, chlopecku! — krzyknal Rob Rozboj. — Rusamy dalej! Roland rozejrzal sie dokola. Umysl stanal mu w ogniu.

Nasze wspomnienia sa rzeczywiste, myslal. I nie pozwole na cos takiego!

Spojrzal na nie — Tiffany.

— Nie boj sie — powiedzial.

A potem wyciagnal reke i szepnal:

— Pamietam… miecz…

I kiedy zamknal oczy, zobaczyl go — tak lekki, ze ledwie czul w dloni jego ciezar, tak waski, ze ledwie go widzial: linia w powietrzu, zlozona z prawie samej ostrosci. W lustrze zabil nim tysiace wrogow. Nigdy nie byl za ciezki, poruszal sie jak czesc jego ciala… i teraz sie zjawil. Bron odcinajaca wszystko, co przywieralo, klamalo i kradlo.

— Moze jednak da sie zrobic Bohatera lod razu — stwierdzil w zadumie Rob Rozboj, patrzac, jak upiory wyrysowuja sie do istnienia i gina. — Tepaku Wullie, mozes mi psypomniec, kiedy to bylo, jak zem ci mowil, ze casami powies akurat to, co potsebne?

Tepak Wullie zdumial sie wyraznie.

— Jak juz o tym wspominas, Rob, to po prawdzie nie pamintam, zebys to kiedy powiedzial. Nigdy.

— Ni? No to jakbym mowil, to terozki by byl akurat taki psypadek.

— Ale to dobze? — zaniepokoil sie Wullie. — Powiedzialem, co tseba?

— Ano. Zes powiedzial. Pirsy raz. Jestem z ciebie dumny. Szeroki usmiech pojawil sie na twarzy Wulliego.

— Lojzicku! Hej, chlopcy, powiedzial…

— Ale nie salej psesadnie — dodal Rob.

Roland wymachiwal migotliwa klinga i rozcinal upiory jak pasma pajeczyn. Wciaz nadchodzily kolejne, ale srebrzysta linia zawsze do nich docierala i uwalniala go. Cofaly sie, probowaly przybierac nowe ksztalty, odskakiwaly przed zarem gniewu w jego umysle. Miecz brzeczal. Upiory owijaly sie wokol ostrza, piszczaly, skwierczaly, rozpadaly sie na ziemi…

…a ktos tlukl w jego helm. I robil to juz od dluzszego czasu.

— Co…? — Roland otworzyl oczy.

— Skoncyly sie — poinformowal Rob Rozboj.

Roland rozejrzal sie zdyszany. Niewazne, czy patrzyl otwartymi czy zamknietymi oczami, jaskinie byly puste, bez pomaranczowych linii. Nie-Tiffany obserwowala go z dziwnym usmiechem na twarzy.

— Albo wyleziemy stond juz zaraz — powiedzial Rob — albo moze chces se tu jesce zacekac na nastepne?

— A tam juz idom — zauwazyl Billy Brodacz.

Wskazal za rzeke. Do groty wlewala sie zwarta pomaranczowa masa — tyle upiorow, ze miedzy nimi nie bylo ani kawalka wolnej przestrzeni.

Roland zawahal sie, wciaz z trudem lapiac oddech.

— Wis co? — zaproponowal Rob Rozboj. — Jak bedzies gzecnym chlopeckiem i uratujes te dame, psyprowadzimy cie tu innym razem. I wezmiemy jakies kanapki, coby wyciecka sie udala.

Roland zamrugal.

— No… eee… przepraszam. Sam nie wiem, jak to sie stalo…

— Cas wiac! — wrzasnal Duzy Jan.

Roland chwycil nie-Tiffany za reke.

— Aha, i nie loglondaj sie, dopoki stond nie wyjdziemy — uprzedzil Rob Rozboj. — Wis, to taka tradycja.

* * *

Na szczycie wiezy w bladych dloniach zimistrza pojawila sie lodowa korona. Blyszczala mocniej niz brylanty, nawet przy tym bladym sloncu. To byl najczysciejszy lod, bez babelkow powietrza, bez skaz ani pekniec.

— Zrobilem ja dla ciebie — powiedzial. — Letnia Pani nigdy nie bedzie jej nosila — dodal ze

Вы читаете Zimistrz
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату