— Przede mna. Przynajmniej tak to powinno wygladac.
— Nie potrzebuje obrony przed toba! To nie ma sensu!
— Mysla, ze moze panienka potrzebowac — odparl Nutt. — Ale nie to jest najgorsze.
Kreatury krazyly w gorze, a inni pasazerowie, przejawiajacy endemiczne ankhmorporskie zamilowanie do improwizowanego teatru ulicznego, wysypali sie z omnibusu, tworzac wdzieczna publicznosc, co wyraznie budzilo u Siostr Wiecznej Predkosci zaklopotanie.
— Wiec co jest najgorsze? — Glenda machnela rurka w strone najblizszej z Siostr, ktora odskoczyla zrecznie.
— Ze moga miec racje!
— No zgoda, jestes orkiem — przyznal Trev. — I oni kiedys zjadali ludzi. Zjadles kogos ostatnio?
— Nie, panie Trev.
— No wlasnie.
— Nie mozna nikogo aresztowac za to, czego nie zrobil. — Jeden z pasazerow omnibusu madrze pokiwal glowa. — To fundamentalne prawo.
— Co to jest ork? — spytala siedzaca obok kobieta.
— Och, za dawnych czasow w Uberwaldzie czy gdzies tam orki rozrywaly ludzi na strzepy i ich pozeraly.
— Tacy sa ci cudzoziemcy — westchnela kobieta.
— Ale one wszystkie juz nie zyja — zapewnil ja mezczyzna.
— To milo. Moze ktos sie napije herbaty? Mam termos.
— Nie zyja wszystkie oprocz mnie. Jednakze obawiam sie, ze istotnie jestem orkiem — oswiadczyl Nutt. Spojrzal na Glende. — Przykro mi. Panienka byla dla mnie bardzo dobra, ale niestety, bycie orkiem zawsze bedzie mnie przesladowac. Beda klopoty. I bardzo bym nie chcial mieszac w nie panienki.
— Aik! Aik!
Kobieta odkrecila termos.
— Ale przeciez nie chcesz nikogo zjadac, prawda, moj drogi? Jesli naprawde jestes glodny, to mam ciasteczka. — Spojrzala na najblizsza Siostre. — A ty, skarbie? Wiem, nikt nie poradzi na to, jak zostal stworzony, ale jak to sie stalo, ze stworzyli cie podobna do kurczaka?
— Aik! Aik!
— Zagrozenie! Zagrozenie!
— Nie znam sie na tym — wyznal inny z pasazerow. — Ale nie wydaje mi sie, zeby mial kogos zjesc.
— Prosze, bardzo prosze — rzekl Nutt.
Obok niego, przy drodze, lezalo spore pudelko. Otworzyl je nerwowo i zaczal cos z niego wyjmowac.
To byly swiece. Przewracal je w pospiechu i podnosil drzacymi palcami tylko po to, zeby znowu przewrocic. Az w koncu staly wszystkie na krzemieniach przy drodze. Z kieszeni wyjal zapalki, przykleknal i znowu splatal roztrzesione palce, kiedy probowal jedna zapalic. Lzy ciekly mu po policzkach, kiedy zajasnialo swiatlo swiec.
Zajasnialo… i zmienilo sie.
Blekity, zolcie, zielenie… Potem gasly na kilka zadymionych sekund i plomyki pojawialy sie znowu w innym kolorze, przy wtorze ochow i achow patrzacych.
— Patrzcie! Widzicie? — zapytal. — Podoba sie wam? Podoba?
— Mysle, ze mozesz na nich zarobic duzo pieniedzy — stwierdzil jeden z pasazerow.
— Sliczne sa — uznala starsza pani. — Slowo daje, jakie piekne rzeczy potrafia dzis robic mlodzi…
Nutt zwrocil sie do najblizszej Siostry i splunal.
— Nie jestem bezwartosciowy. Mam wartosc.
— Moj szwagier prowadzi w miescie sklep z kostiumami i sztuczkami — oznajmil niedawny ekspert od orkow. — Jesli chcesz, zapisze ci jego adres. Mysle, ze cos takiego dobrze sie sprzeda na dzieciece bale urodzinowe.
Glenda przygladala sie temu z rozdziawionymi ustami. Pewnego rodzaju demokracja, uprawiana przez rozsadnych i przyjaznych, choc nie za madrych ludzi — ludzi, ktorych edukacja nie zawierala ani jednej ksiazki, zawierala za to bardzo wielu innych ludzi — objela Nutta swymi niewidzialnymi, zyczliwymi ramionami.
Ten widok cieszyl serce, ale serce Glendy bylo w tej kwestii troche zrogowaciale. Miala przed soba wiadro krabow w jego najlepszej wersji. Sentymentalne i wybaczajace, ale wystarczy jeden bledny krok — niewlasciwe slowo, niewlasciwy zwiazek, niewlasciwa mysl — i te opiekuncze rece moga zacisnac sie w piesci. Nutt mial racje: bycie orkiem w najlepszym razie oznaczalo zycie w zagrozeniu.
— A wy tam nie macie prawa tak traktowac tego biedaka — oswiadczyla staruszka, grozac palcem najblizszej Siostrze. — Jak chcecie tu mieszkac, to macie postepowac po naszemu, jasne? A to znaczy, ze nie dziobiemy ludzi. Nie zachowujemy sie tak w Ankh-Morpork.
Nawet Glenda sie usmiechnela, slyszac te slowa. Dziobanie to pieszczota w porownaniu z tym, co mialo do zaoferowania Ankh-Morpork.
— Vetinari ostatnio wszystkich wpuszcza — odezwal sie inny pasazer. — O krasnoludach zlego slowa nie dam powiedziec…
— I dobrze — mruknal ktos za jego plecami.
Pasazer odsunal sie i Glenda zobaczyla, ze stoi za nim krasnolud.
— Wybacz, kolego, nie zauwazylem cie, no bo jestes taki maly — rzekl pasazer, ktory nie mial nic przeciwko krasnoludom. — Jak mowilem, wy sie sprowadzacie, bierzecie do roboty i nikomu nie robicie klopotow. Ale pojawiaja sie prawdziwe dziwactwa.
— Ta baba, co ja w zeszlym miesiacu przyjeli do strazy, na przyklad — przypomniala staruszka. — Bardzo dziwna. Gdzies spod Efebu. Wiatr zdmuchnal jej ciemne okulary i troje ludzi zmienilo sie w kamien.
— To byla Meduza — wyjasnila Glenda, ktora czytala o tym w „Pulsie”. — Zreszta magom udalo sie pozmieniac ich z powrotem.
— No wiec chcialem tylko powiedziec — nie ustepowal pasazer, ktory nie mial nic przeciwko krasnoludom — ze nikt nam nie przeszkadza, byleby pilnowal wlasnego nosa i nie zachowywal sie dziwacznie.
Taki byl rytm tego swiata; Glenda slyszala go juz wiele razy. Ale nastroje w tlumie byly zdecydowanie dla Siostr nieprzychylne. Wczesniej czy pozniej ktos siegnie po kamien…
— Ja bym sie stad wyniosla — poradzila im. — I wrocila do tej damy, dla ktorej pracujecie. Tak wlasnie bym postapila na waszym miejscu.
— Aik! Aik! — krzyknela jedna z Siostr.
Ale w tych dziwnych glowach dzialaly mozgi. Trzy Siostry byly chyba dostatecznie rozsadne, by uznac, ze warto je tam zachowac; rzucily sie wiec do ucieczki, podskakujac i podlatujac jak czaple, az wreszcie to, co wygladalo jak plaszcze, okazalo sie skrzydlami machajacymi ciezko w powietrzu. Juz z pewnej wysokosci rozlegl sie jeszcze pozegnalny wrzask:
— Aik! Aik!
Woznica omnibusu odchrzaknal.
— No wiec jesli ta sprawa jest juz zalatwiona, proponuje wsiadac z powrotem, panie, panowie i co tam jeszcze. A pan niech nie zapomni swoich swieczek.
Glenda pomogla Nuttowi usiasc na drewnianej lawce. Mocno przyciskal do piersi swoja torbe.
— Dokad probowales sie dostac? — spytala, gdy konie ruszyly.
— Do domu — odparl Nutt.
— Z powrotem do niej?
— Ona nadala mi wartosc — odpadl. — Bylem niczym, a ona dala mi wartosc.
— Jak mozesz mowic, ze byles niczym? — oburzyla sie Glenda. Na lawce przed nimi Trev i Juliet szeptali cos do siebie.
— Bylem niczym — powtorzyl Nutt. — Nic nie wiedzialem, nic nie rozumialem. Nie mialem o niczym pojecia i nic nie potrafilem…
— To jeszcze nie znaczy, ze ktos jest bezwartosciowy — odparla stanowczo.
— Znaczy — zapewnil ja Nutt. — Ale nie znaczy, ze jest zly. Bylem bezwartosciowy. Pokazala mi, jak zyskac wartosc, i teraz mam juz wartosc.
Glenda miala wrazenie, ze posluguja sie roznymi slownikami.