— Co znaczy „wartosc”, panie Nutt?

— To znaczy, ze ktos zostawia swiat lepszy, niz go zastal.

— Slusznie — zgodzila sie pasazerka z ciasteczkami. — Dookola pelno jest takich, ktorym nie chce sie nawet reka ruszyc.

— No dobrze, ale co z ludzmi, ktorzy sa na przyklad slepi?

To pytanie zadal czlowiek jedzacy jajka na twardo, siedzacy po drugiej stronie omnibusu.

— Znam w Sto Lat niewidomego goscia, ktory prowadzi bar — oswiadczyl dzentelmen w starszym wieku. — Wie, gdzie wszystko lezy, a kiedy rzuca sie na lade pieniadze, poznaje monety po dzwieku. Zadziwiajace, ale lewa szesciopensowke umie poznac przez pol halasliwego baru.

— Nie wydaje mi sie, zeby istnialy jakies kwestie absolutne — powiedzial Trev. — Lady chodzilo pewnie o to, ze trzeba starac sie jak najlepiej z tym, co czlowiek ma do dyspozycji.

— Bardo rozsadna dama — uznal pasazer, ktory nie mial nic przeciwko krasnoludom.

— Jest wampirem — poinformowala zlosliwie Glenda.

— Nic nie mam do wampirow, dopoki trzymaja sie swoich spraw — stwierdzila pasazerka z ciasteczkami, w tej chwili zajeta lizaniem czegos obrzydliwie rozowego. — Jedna taka pracowala u koszernego rzeznika na naszej ulicy i byla bardzo mila.

— Chyba nie chodzi o to, z czym konczysz — uznal krasnolud.

— Chodzi o to, z czym konczysz w porownaniu z tym, z czym zaczynales.

Glenda oparla sie na siedzeniu. Sluchala z usmiechem, jak miedzy lawkami przefruwaja proby filozofii. Sama w tej kwestii nie miala pewnosci, ale Nutt siedzial obok, nie wygladal juz na takiego wyplutego, a pozostali traktowali go jak jednego sposrod siebie.

Daleko z przodu pojawily sie zamglone swiatla. Glenda przeszla na przod, do woznicy.

— Dojezdzamy juz? — spytala.

— Za piec minut — odpowiedzial.

— Przepraszam za te rurke.

— Nic sie nie stalo — uspokoil ja. — Moze panienka wierzyc, rozni tu jezdza nocnym omnibusem. Przynajmniej nikt sie nie porzygal. Ciekawego chlopaka wieziecie z powrotem.

— Nawet pan sobie nie wyobraza.

— Oczywiscie, tak naprawde to mowi tyle, ze trzeba sie starac jak najlepiej. A im wiecej najlepszego czlowiek potrafi, tym bardziej powinien sie starac. I to wlasciwie tyle.

Glenda pokiwala glowa. Rzeczywiscie, to by bylo tyle.

— Wraca pan od razu? — spytala.

— Nie. Ja i konie zatrzymujemy sie tutaj i wracamy rano.

— Rzucil jej ironiczne spojrzenie czlowieka, ktory wiele slyszal, a co dziwne, takze wiele widzial, choc dla tych za swymi plecami byl jedynie glowa skierowana w przod i uwazajaca na droge.

— Wspanialy calus od niej dostalem. Cos wam powiem. Bus zostanie na dziedzincu, jest tam duzo siana i gdyby ktos chcial sie przespac, to ja o niczym nie wiem, jasne? Odjezdzamy o szostej ze swiezymi konmi. — Usmiechnal sie, widzac jej mine. — Mowilem przeciez, rozni tu jezdza: dzieciaki uciekajace z domow, zony uciekajace od mezow, mezowie uciekajacy przed mezami innych zon. To sie nazywa omnibus, a „omni” znaczy wszystko, i faktycznie wszystko moze sie zdarzyc na nocnym kursie, dlatego woze topor. Ale tak jak to widze, cale zycie nie moze byc samym toporem.

— Podniosl glos. — Uwaga, zblizamy sie do Sto Lat! Kurs powrotny punkt szosta! — Mrugnal do Glendy. — A jak was tam nie bedzie, to jade bez was — uprzedzil. — Omnibus trzeba lapac w czasie lapania omnibusu.

Glenda wrocila na swoje miejsce.

— Nie bylo tak zle, prawda? — spytala po chwili, gdy zaczely juz rosnac swiatla miasta.

— Tato bedzie sie martwil — powiedziala Juliet.

— Pomysli, ze jestes ze mna.

Trev milczal. Zgodnie z regulami ulicy, byc zdemaskowanym wobec swojej wymarzonej dziewczyny jako ktos, kogo tak latwo rozszyfrowac jako kogos, kto nie jest dosc twardy, by komus innemu przylozyc olowiana rurka, jest wybitnie zawstydzajace… Chociaz jakos nikt tego nie zauwazyl.

— Chyba maja tam jakies klopoty! — zawolal woznica. — Lancranski Lotnik nie odjechal.

Widzieli tylko pochodnie i swiatla latarni ukazujace wielki zajazd przed brama miasta. Na dziedzincu stalo kilka dylizansow. Kiedy podjechali blizej, woznica krzyknal cos do chudego, krzywonogiego mezczyzny o szczurzej twarzy, z tych, ktorzy jakos sami sie generuja wokol dowolnej instytucji, zajmujacej sie transportem i konmi.

— Lotnik nie wyjechal? — spytal woznica.

Mezczyzna o szczurzej twarzy wyjal z ust niedopalek papierosa.

— Kon zgubil podkowe.

— I co? Maja tu przeciez kowala, nie? Szybka poczta i takie rzeczy.

— Nie bedzie nic szybkiego, bo on sobie wlasnie przywalcowal lape do kowadla — wyjasnil mezczyzna.

— Mase to bedzie kosztowac, jak Lotnik nie wyruszy — stwierdzil woznica. — To przeciez poczta. Powinno sie zegarki nastawiac wedlug Lotnika.

Nutt wstal.

— Chetnie podkuje konia dla panow — zaproponowal, podnoszac drewniana skrzynke z narzedziami. — Moze niech pan pojdzie i komus powie.

Mezczyzna odbiegl, a omnibus zatrzymal sie na dziedzincu, gdzie podszedl do nich pospiesznie inny mezczyzna, wyraznie lepiej ubrany.

— Ktorys z was to kowal? — zapytal, patrzac wprost na Glende.

— Ja — odpowiedzial Nutt.

Mezczyzna wytrzeszczyl oczy.

— Nie wyglada pan na kowala, drogi panie.

— Wbrew powszechnym przekonaniom wiekszosc kowali jest raczej zylasta niz potezna. To kwestia sciegien, nie miesni.

— I ma pan doswiadczenie z kowadlem?

— Bylby pan zdumiony, drogi panie.

— W kuzni sa gotowe podkowy — oswiadczyl mezczyzna. — Bedzie pan musial ktoras dopasowac.

— Wiem, jak to robic — odparl Nutt. — Panie Trev, byloby milo, gdyby poszedl pan ze mna i pomogl przy miechach.

* * *

Zajazd byl wielki i zatloczony, poniewaz — jak we wszystkich zajazdach dylizansow — jego dzien roboczy trwal dwadziescia cztery godziny i ani chwili krocej. Nie mial wyznaczonych por posilkow. Gorace dania dla tych, ktorzy mogli sobie na nie pozwolic, byly dostepne przez caly czas, a na wielkim stole w glownej sali lezaly plastry zimnego miesa. Ludzie przybywali tutaj, w mozliwie krotkim czasie mogli sie wyproznic i wypelnic, i znowu byli wysylani w droge, poniewaz miejsce bylo potrzebne dla nastepnych. Zdawalo sie, ze nie ma ani jednej chwili bez brzeku uprzezy. Glenda znalazla spokojny kacik.

— Wiesz co? — zwrocila sie do Juliet. — Idz po kanapki dla chlopcow.

— Zabawne, ze pan Nutt jest kowalem — stwierdzila Juliet.

— Jest czlowiekiem kryjacym wiele sekretow.

Juliet zmarszczyla brwi.

— Ile?

— To tylko takie powiedzenie, Juliet. A teraz ruszaj.

Potrzebowala czasu, zeby sie zastanowic. Te dziwne latajace kobiety… Pan Nutt… Wiele bylo do przemyslenia. Czlowiek zaczyna dzien i to po prostu kolejny dzien, a potem nagle jest tutaj, szczesliwie nie konczac jako rozbojnik, siedzac w innym miescie i nie majac wlasciwie nic procz ubrania na sobie, nie wiedzac, co sie stanie za chwile…

Co w pewnym sensie bylo ekscytujace. Przez chwile analizowala to uczucie, poniewaz ekscytacja nie nalezala do regularnych elementow jej zycia. Ogolnie biorac, zapiekanki nie ekscytuja.

Вы читаете Niewidoczni Akademicy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату