— No coz, panowie, wydaje mi sie, ze nikogo nie mozna prosic, by zlamal obietnice dana matce staruszce. Bylaby to zbrodnia ohydniejsza niz morderstwo. Musimy grac z dziesiecioma ludzmi. Trzeba bedzie jakos sobie radzic.
W rozklekotanej budce redaktor naczelny „Pulsu” chwycil notatnik.
— Schodze na dol — oswiadczyl. — Siedzenie tutaj, na gorze, jest bez sensu.
— Idzie pan na boisko?
— Tak. W ten sposob przynajmniej bede wiedzial, co sie dzieje.
— Nie wydaje mi sie, zeby sedzia na to pozwolil.
— Nie zagrasz, Trev? — spytala Glenda.
— Przeciez ci mowilem! Ile razy mam jeszcze ludziom powtarzac? Obiecalem mamie!
— Ale nalezysz do druzyny, Trev.
— Obiecalem mamie.
— Na pewno by zrozumiala.
— Latwo ci mowic. Ale nigdy sie nie dowiemy, prawda?
— Niekoniecznie — zabrzmial pogodny glos.
— O, witam, doktorze Hix! — zawolala Glenda.
— Trudno bylo nie slyszec waszej rozmowy. I gdyby pan Likely wyjawil mi, gdzie lezy jego matka, a sedzia dal nam nieco swobody wzgledem czasu, byloby mozliwe…
— Zadnych lopat w poblizu mamy! — wrzasnal Trev. Lzy pociekly mu po policzkach.
— Wszyscy to rozumiemy, Trev — zapewnila Glenda. — Ze starymi matkami zawsze sa problemy — dodala, nie myslac wlasciwie, co mowi. — Jestem przekonana, ze Juliet tez zrozumie.
Wziela go za reke i wyciagnela poza boisko. Trev mial racje. Wszystko zaczynalo isc zle. Optymistyczna wiara z poczatku meczu szybko sie rozwiewala.
— Oddal im pan jednego gola, nadrektorze — przypomnial Myslak, gdy on i Ridcully ustawili sie do kolejnego starcia.
— Mocno wierze w pana Nutta w bramce — odparl Ridcully. — I pokaze im, co spotyka ludzi, ktorzy probuja otruc maga.
Zadzwieczal gwizdek.
— PADNIJ I DWADZIESCIA POMPEK! Przepraszam, panowie, naprawde nie rozumiem, czemu to powiedzialem…
Ludzi, ktorzy probuja otruc maga, spotyka — przynajmniej na krotka mete — tyle, ze zyskuja przewage w meczu. Brak profesora Macarony okazal sie ciosem smiertelnym. Macarona byl filarem, na ktorym opierala sie strategia uniwersytetu. Rozzuchwaleni Zjednoczeni rzucili sie do boju.
Mimo to, jak uznal redaktor naczelny „Pulsu”, ktory lezal obok swojego ikonografa tuz przy linii boiska, magom udawalo sie utrzymac pole. Pisal jak najszybciej, starajac sie ignorowac rzadki deszcz bezustannie rzucanych na boisko opakowan po zapiekankach, pustych papierowych torebek, skorek od bananow, a od czasu do czasu takze butelek po piwie. Kto teraz mial pilke? Przyjrzal sie kolumnie numerow, ktore zdazyl sobie zapisac… Aha, no tak… Zjednoczeni przebili sie na polowe boiska Niewidocznych, a tam biegl Andy Shank, czlowiek pod kazdym wzgledem nieprzyjemny i… to chyba nie jest normalna procedura pilkarska… inni gracze utworzyli mur wokol niego, tak ze biegl otoczony jakby zywa bariera. Nawet inni czlonkowie druzyny nie wiedzieli chyba, co sie dzieje, jednak pan Shank zdolal wykonac calkiem przyzwoity strzal, fachowo pochwycony przez… pana Nutta.
Redaktor spojrzal w swoje zapiski… Tak, to ten ork.
Dopisal jeszcze: „ktory najwyrazniej bardzo sprawnie chwyta duze, okragle przedmioty”. Potem jednak zawstydzil sie i to wykreslil. Mimo miejsca, gdzie teraz lezymy, uznal, nie jestesmy prasa brukowa.
Ork.
Nutt zatanczyl tam i z powrotem przed bramka, szukajac kogos na pozycji, gdzie moglby jakos wykorzystac pilke.
— Nie mozesz tak czekac caly dzien, orku — powiedzial Andy stojacy tuz przed nim. — Niedlugo musisz ja puscic, orku. Nikt ci teraz nie pomoze, orku. Podobno masz szpony. Pokaz nam szpony, orku. Rozprujesz pilke.
— Wydaje mi sie, ze jest pan czlowiekiem dreczonym przez wiele nierozwiazanych problemow.
— Co?
Nutt kopnal pilke ponad glowa Andy’ego i gdzies w tlumie, ktory o nia walczyl, rozleglo sie chrupniecie, a po nim wrzask, po ktorym zabrzmial gwizdek, po ktorym zabrzmialo skandowanie. Zaczelo sie gdzies w rejonie pani Atkinson, ale szybko obejmowalo caly stadion:
— Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork!
Ridcully podniosl sie na nogi i stanal chwiejnie.
— Ci dranie mnie zalatwili, Henry! — wrzasnal glosem, ktory byl ledwie slyszalny wsrod krzyku. — Kolano! Przeklete kolano!
— Kto to zrobil? — zapytal sedzia.
— Skad mam wiedziec? To piekielna haratanina, calkiem jak dawne mecze! I zrob cos, zeby przestali tak krzyczec! Nie chcemy sluchac czegos takiego!
Nadrektor Henry podniosl megafon do ust.
— Panie Hoggett!
Kapitan Zjednoczonych przecisnal sie przez cizbe. Wydawal sie bardzo zazenowany.
— Nie panuje pan nad swoimi fanami?
Hoggett wzruszyl ramionami.
— Przykro mi, prosze pana, ale co moge zrobic?
Henry rozejrzal sie po Hippo. Co ktokolwiek moglby zrobic? To byl motloch. Scisk. Nikt nim nie kierowal. Nie mial tylka do skopania, dloni do uderzenia linijka ani nawet adresu. Po prostu byl tam i krzyczal, bo wszyscy krzyczeli.
— W takim razie moze panuje pan przynajmniej nad wlasna druzyna? — zapytal.
Ku jego zaskoczeniu Hoggett spuscil glowe.
— Nie calkiem, prosze pana. Przykro mi, ale tak to wlasnie wyglada.
— Jeszcze jeden taki wypadek, a przerwe mecz. Sugeruje, Mustrumie, zebys opuscil pole gry. Kto jest rezerwowym kapitanem?
— Ja! — odparl Ridcully. — Ale w tej sytuacji mianuje moim zastepca pana Nobbsa.
— Ale nie Nobby’ego Nobbsa?! — wykrzyknal byly dziekan.
— Zadnego pokrewienstwa — zapewnil niezwykle pospiesznie pedel Nobbs.
— No, wreszcie jakis dobry wybor — westchnal Trev. — Nobbs jest w glebi serca kopaczem.
— Ale mialo nie byc tego rodzaju kopania — stwierdzila Glenda. — I wiesz co? — dodala, podnoszac glos, by uslyszal ja wsrod zelaznego ryku tlumu. — Cokolwiek mysli stary dziekan, nie moze teraz przerwac gry. Stadion wyleci w powietrze!
— Tak myslisz?
— Posluchaj tylko… Tak, mysle, ze powinienes sie stad wyniesc.
— Ja? Nie ma szans.