— Ale moglbys sie na cos przydac i wyprowadzic Juliet. Wystarczy do Vimesa i jego ludzi. Zaloze sie, ze czekaja zaraz za brama. Zrob to teraz, poki jeszcze mozesz zejsc ze schodow. Nie dasz rady, kiedy znow zaczna grac.
Kiedy odszedl, przez nikogo niezauwazona Glenda przeszla do linii koncowej, do niewielkiego obszaru, gdzie doktor Lawn trzymal straz nad swoimi pacjentami.
— Przyniosl pan ze soba te mala walizeczke, ktora zwykle pan nosi?
— Tak.
— Chyba bedzie panu potrzebna wieksza. Jak sie czuje profesor Macarona?
Profesor lezal na wznak i z wyrazem spokojnej radosci na twarzy patrzyl w niebo.
— Poradzilem z nim sobie dosc latwo — wyjasnil doktor. — Chociaz w najblizszym czasie na pewno nie zagra. Dalem mu odrobine czegos na poprawe nastroju. Poprawka: dalem mu duzo czegos na poprawe nastroju.
— A bibliotekarz?
— Sciagnalem dwoch chlopakow, zeby mi pomogli odwrocic go glowa w dol. Mocno wymiotowal. Wciaz jest troche zamroczony, ale chyba nie bedzie z nim zle. Rzygal jak papuga[24] .
— Nie tak to powinno wygladac, wie pan — rzekla Glenda, czujac, ze powinna bronic piekielnej harataniny.
— Zwykle nie wyglada — przyznal doktor.
Obejrzeli sie, slyszac zmiane tonacji halasu. Rozmigotana Juliet schodzila po schodach, a cisza podazala za nia jak zakochany kundel. Podobnie jak Pepe oraz uspokajajacy ogrom madame Sharn, ktora mogla posluzyc za dogodna barykade, gdyby Hippo zmienilo sie we wrzacy tygiel. W porownaniu z nia wlokacy sie z tylu Trev wygladal jak spozniona refleksja.
— No dobrze, moja droga, o co tu chodzi? — zapytal Pepe.
— Nigdzie nie pojde — oswiadczyla Juliet. — Nie, dopoki Trev jest tutaj. Pepe mowi, ze on wygra ten mecz.
— Mowiles cos takiego? — zdziwila sie Glenda.
— On wygra. — Pepe mrugnal porozumiewawczo. — Ma w dloni gwiazde. Chcesz zobaczyc, jak to robi, panienko?
— Co ty kombinujesz? — burknal gniewnie Trev.
— Och, jestem troche iluzjonista. Albo moze wrozka chrzestna.
— Pepe szerokim gestem wskazal caly stadion. — Widzisz tych ludzi? Ich przodkowie wrzeszczeli, by zobaczyc zabijajacych sie nawzajem ludzi albo bestie rozdzierajace na strzepy porzadnych gosci. Ludzi z wloczniami walczacych z ludzmi z sieciami i tego rodzaju paskudne widowiska.
— A co niedziele organizuja tu wozowe wyprzedaze — dodala Glenda.
— Zawsze bylo tak samo — stwierdzil Pepe. — To jedna wielka istota. Nigdy nie umiera. Placze i wrzeszczy, kocha i nienawidzi przez pokolenia. Nie mozna jej oswoic ani powstrzymac. Tylko dla ciebie, moja panno, i dla duszy pana Treva mam zamiar rzucic jej kosc. To potrwa moment.
Jego szczupla, nieco pajecza sylwetka zniknela na schodach w chwili, gdy rozlegl sie gwizdek. Glenda rozpoznala wykopujacego pilke pedla Nobbsa — ale Ridcully popelnil blad, zakladajac, ze ktos tak wielki jak on jest tez tak samo madry. Wtedy bowiem sie zaczelo — znowu wrocila dawna gra. Zjednoczeni pedzili po boisku, a starzy kopacze odsuwali sie z drogi armii Andy’ego, sunacej w strone gola Akademikow. Kopniak trafil Nutta w piers, uniosl w powietrze i cisnal w glab bramki. Zabrzmial gwizdek, zaraz potem:
— NIE DOTYKAJ TEGO, CHLOPCZE, NIE WIESZ, GDZIE TO BYLO WCZESNIEJ! — A nastepnie: — Naprawde bardzo za to przepraszam, nie wiem, czemu tak sie dzieje.
A pozniej… absolutna cisza. Ktora przerwal czyjs glos:
— Likely. Likely! Likely!
Odezwal sie na trybunie, mniej wiecej w miejscu, gdzie zniknal Pepe.
Bestia zapomniala nazwy „ork”, ale bez watpienia pamietala nazwisko „Likely”, ktorym tak czesto sie karmila, ktore zrodzila i pozarla, nazwisko bedace sama pilka nozna, sercem bestii. A tutaj, na tym stadionie, to nazwisko bylo jak zaklecie.
— LIKELY! LIKELY! LIKELY!
Nie bylo chyba doroslego mezczyzny, ktory go nie widzial przy pilce. Byl legenda. Nawet po tylu latach jego nazwisko przecinalo inne wiezy lojalnosci. O nim opowiadalo sie swoim wnukom. Mowilo sie, jak lezal na ulicy, jak krwawil, moze tez jak zanurzylo sie chusteczke w jego krwi i zachowalo na pamiatke.
— Likely! — zaintonowal baryton madame Sharn.
— Likely — wyszeptala Glenda, a potem krzyknela: — LIKELY!
Widziala drobna postac biegnaca wzdluz szczytu trybun. Za nia rodzilo sie skandowanie.
Lzy ciekly Trevowi po twarzy. Glenda bezlitosnie spojrzala mu prosto w oczy.
— Likely! Likely!
— Ale mama… — szlochal Trev.
Wtedy Juliet pochylila sie i pocalowala go, i na moment lzy staly sie srebrem.
— Likely?
Trev zaciskal i prostowal palce, sluchajac rykow tlumu. Potem tak jakby wzruszyl ramionami. Z kieszeni kurtki wyjal swoja puszke i wreczyl ja Glendzie. Odwrocil sie w strone boiska.
— Przepraszam, mamo — powiedzial, zdejmujac kurtke. — Ale to jest pilka. Tylko ze nawet nie mam koszulki.
— O tym pomyslelismy, kiedy byly szyte — uspokoila go Glenda. Wyjela jedna z glebin swojej torby.
— Numer cztery… To numer mojego ojca.
— Tak — przyznala Glenda. — Wiemy. Posluchaj, jak krzycza.
Trev wygladal jak ktos, kto rozpaczliwie szuka szansy ucieczki.
— Nigdy nawet nie trenowalem z nowa pilka. Przeciez mnie znasz, zawsze mialem puszke.
— To pilka. Tylko pilka — pocieszyl go Nutt. — Od razu pan sie zorientuje, o co chodzi.
Podszedl byly dziekan.
— No coz, to bardzo piekna scena z odrobina wlasciwego patosu, panie i panowie, ale pora juz wznowic mecz, wiec bylbym wdzieczny, gdyby wszyscy niegrajacy wyszli poza linie.
Musial krzyczec, by uslyszeli go ponad skandowaniem tlumu. Trev zostawil Nutta przy golu.
— Prosze sie nie martwic, panie Trev. — Ork usmiechnal sie szeroko. — Kiedy ja bronie, a pan strzela, nie mozemy przegrac. Drugi raz juz mnie tak nie dostana. — Znizyl glos i chwycil Treva za ramie. — Kiedy na tym koncu zrobi sie goraco, prosze pedzic jak smrod do tamtego, a ja dopilnuje, zeby pan dostal pilke.
Trev kiwnal glowa i do wtoru entuzjastycznego ryku tlumu wszedl na murawe.
Redaktor „Pulsu” opisywal to pozniej tak: