— Spojrzcie tutaj. — Vimes wskazal trzy srubki ulozone starannie obok. — Probowali ostroznie rozlozyc gablote. Musiala im sie wysliznac.

— Ale jaki to ma sens, sir? — wtracil Marchewa. — Przeciez to tylko replika. Nawet gdyby znalezli kupca, nie jest warta wiecej niz pare dolarow.

— Jesli jest dobra, mozna ja zamienic na oryginal.

— No, pewnie mozna by probowac. Ale wystapilby pewien klopot, sir.

— Jaki?

— Krasnoludy nie sa glupie, sir. Replika ma wyrzezbiony na spodzie duzy krzyz. A poza tym i tak jest zrobiona z gipsu.

— Och…

— Ale to dobry pomysl, sir — przyznal zachecajaco Marchewa.

— Nie mogl pan wiedziec.

— Zastanawiam sie, czy wiedzieli zlodzieje.

— Nawet jesli nie, nie maja zadnej szansy, by sie im udalo, sir.

— Prawdziwa Kajzerka jest bardzo dobrze strzezona, sir — wtracila Cudo. — Wiekszosc krasnoludow rzadko kiedy ma szanse ja zobaczyc.

— A inni by zobaczyli, gdyby ktos chowal pod kurtka kawal skaly — dodal Vimes, mniej wiecej do siebie. — Czyli mamy tu do czynienia z glupim przestepstwem. Tylko ze nie robi wrazenia glupiego. Znaczy, po co zadawac sobie tyle trudu? Zamek w tych drzwiach to raczej zart. Mozna go bez zadnego wysilku wykopac z ramy. Gdybym chcial ukrasc te replike, wszedlbym tu i potem zniknal, zanim szklo by przestalo dzwieczec. Po co starac sie zachowywac cisze o tej porze nocy?

Cudo pogrzebala pod sasiednia gablota. Po chwili wyciagnela reke. Trzymala w niej srubokret, na ktorego ostrzu lsnila zasychajaca krew.

— Widzicie — mruknal Vimes. — Cos sie wysliznelo i ktos rozcial sobie reke. Jaki to ma sens, Marchewa? Kocie siki, siarka i srubokrety… Nie znosze, kiedy w sprawie jest zbyt wiele tropow. Strasznie trudno ja wtedy rozwiazac.

Rzucil srubokret, ktory czystym przypadkiem trafil w podloge czubkiem i wbil sie, drzac lekko.

— Wracam do domu — oswiadczyl Vimes. — Dowiemy sie, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zacznie smierdziec.

* * *

Nastepny ranek Vimes spedzil, probujac dowiedziec sie czegos o obcych krajach. Jeden z nich, jak sie okazalo, nazywal sie Ankh-Morpork. Uberwald byl latwy. Piec czy szesc razy wiekszy niz cale Rowniny Sto, rozciagal sie az do Osi. Porastaly go lasy, a tak gesto przecinaly zmarszczki niewielkich gorskich lancuchow i przegradzaly rzeki, ze w wiekszej czesci pozostawal nieopisany na mapach. Byl tez niezbadany[6]. Ludzie, ktorzy tam mieszkali, mieli inne sprawy na glowie, a ludzie z zewnatrz, ktorzy przybywali w celach badawczych, zaglebiali sie w puszcze i nigdy z niej nie wychodzili. Przez cale stulecia nikt nie przejmowal sie ta okolica. Nie da sie niczego sprzedawac ludziom ukrytym wsrod zbyt wielu drzew.

Wszystko zmienil trakt dla dylizansow — kilka lat temu, kiedy poprowadzili go az do Genoi. Droge buduje sie po to, by nia podazac. Ludzie z gor od zawsze grawitowali w strone rownin, a w ostatnich latach dolaczyli do nich mieszkancy Uberwaldu. Do domu docieraly wiesci: w Ankh-Morpork sa pieniadze do zrobienia, sprowadzcie dzieciaki. Za to nie musicie przywozic czosnku, bo wszystkie wampiry pracuja w koszernych rzezniach. I jesli w Ankh-Morpork ktos was odpycha, to macie prawo jego tez odepchnac. Nikt nie przejmuje sie wami az tak, zeby probowac was zabic.

Vimes potrafil mniej wiecej odroznic krasnoludy z Uberwaldu od tych z Miedzianki, ktore byly nizsze, bardziej halasliwe i ogolnie swobodniejsze w srodowisku ludzi. Krasnoludy z Uberwaldu natomiast zachowywaly sie cicho, mialy sklonnosc do znikania za rogiem i czesto nie mowily po morporsku. W niektorych zaulkach przy ulicy Kopalni Melasy czlowiek moglby uwierzyc, ze znalazl sie w innym kraju. Ale byly takimi obywatelami, o jakich marzy kazdy glina. W wiekszosci pracowaly dla siebie nawzajem, placily podatki chetniej niz ludzie — chociaz, prawde mowiac, istnialy niewielkie kupki mysich odchodow przynoszace wiecej pieniedzy niz wiekszosc obywateli Ankh-Morpork — i ogolnie wszystkie swoje problemy zalatwialy miedzy soba. Jesli tacy ludzie w ogole zwracali na siebie uwage policji, to zwykle jako wykreslone kreda kontury sylwetek.

Okazywalo sie jednak, ze w tej spolecznosci, za brudnymi fasadami czynszowek i warsztatow przy Kablowej i Fiszbinowej, trwaly zatargi i wendety siegajace korzeniami do dwoch sasiadujacych sztolni piecset mil stad i tysiac lat temu. Dzialaly bary, w ktorych pili tylko ci, ktorzy pochodzili z konkretnej gory. Byly ulice, po kto-rych nie chodzil nikt, kogo klan eksploatowal jakies szczegolne zloze. To, jak kto nosi helm, jak rozczesuje brode, niosl innym krasnoludom cale tomy informacji. Vimesowi nie przekazywal nawet skrawka papieru.

— Jest tez sposob, w jaki ktos krazak swoj G’ardrdgh — tlumaczyla kapral Tyleczek.

— Nawet nie bede pytal — zapewnil Vimes.

— Obawiam sie, ze i tak nie moglabym wytlumaczyc.

— Czyja mam Gaadrerghuh? — zapytal komendant. Cudo skrzywila sie, slyszac jego wymowe.

— Tak, sir. Kazdy ma. Ale tylko krasnolud potrafi krazak swoj jak nalezy.

Vimes westchnal i spojrzal na pokryte bazgrolami strony swego notesu za tytulem „Uberwald”. Nie calkiem zdawal sobie z tego sprawe, ale nawet geografie traktowal, jak gdyby badal jakies przestepstwo („Czy widzial pan, kto wyrzezbil te doline? Czy rozpoznalby pan ten lodowiec, gdyby go pan zobaczyl?”).

— Bede popelnial mnostwo bledow, Cudo — powiedzial.

— Tym bym sie nie martwila, sir. Ludzie zawsze je popelniaja. Ale wiekszosc krasnoludow potrafi zauwazyc, ze czlowiek sie stara ich nie robic.

— Na pewno nie masz nic przeciw wyjazdowi tam?

— Wczesniej czy pozniej musze sie z tym zmierzyc, sir. Vimes ze smutkiem pokrecil glowa.

— Nie rozumiem tego, Cudo. Tyle halasu o zenskiego krasnoluda, ktory stara sie zachowywac jak, jak…

— Dama, sir?

— Wlasnie. A nikt nic nie mowi o Marchewie, ktory uwazany jest za krasnoluda, chociaz to czlowiek…

— Nie, sir. Tak jak mowi, jest krasnoludem. Byl adoptowany przez krasnoludy, dopelnil Y’grad, przestrzega j’kargra, na ile to w miescie mozliwe. Jest krasnoludem.

— Ma szesc stop wzrostu!

— Jest wysokim krasnoludem, sir. Nie przeszkadza nam, jesli chce byc takze czlowiekiem. Nawet drudak’ak nie mialby nic przeciwko temu.

— Koncza mi sie cukierki na gardlo, Cudo. Co to takiego?

— Widzi pan, sir, wiekszosc krasnoludow tutaj jest… mysle, ze moglby ich pan nazwac liberalnymi. Pochodza glownie z gor za Miedzianka, wie pan? Nie przeszkadza im towarzystwo ludzi. Niektore z nich uznaja nawet, ze… maja corki, sir. Ale wiele tych bardziej… staroswieckich… krasnoludow z Uberwaldu nie opuszcza tak czesto swoich domow. Zachowuja sie, jakby B’hrian Krwawy Topor ciagle jeszcze zyl. Dlatego nazywamy je drudak’ak.

Vimes sprobowal, choc wiedzial, ze aby naprawde mowic po krasnoludziemu, trzeba studiowac ten jezyk przez cale zycie oraz — jesli to w ogole mozliwe — miec powazna infekcje gardla.

— …„nad ziemia”… „negatywnie”…

— „Za malo wychodza na swieze powietrze” — przetlumaczyla Cudo.

— No tak, racja. I wszyscy mysleli, ze nowy dolny krol bedzie jednym z nich?

— Mowia, ze Albrecht w zyciu nie widzial slonecznego swiatla. Jego klan nigdy nie wychodzi za dnia na powierzchnie. Wszyscy byli pewni, ze to bedzie on.

I okazalo sie, ze jednak nie, pomyslal Vimes. Niektorzy z uberwaldzkich krasnoludow go nie poparli. A swiat poszedl naprzod. Zyje teraz bardzo wiele krasnoludow, ktore urodzily sie w Ankh-Morpork. Ich dzieciaki biegaly w helmach wlozonych tylem do przodu i mowily po krasnoludziemu tylko w domu. Wielu nie poznaloby oskarda, chocby ktos przylozyl im tym oskardem w glowe[7]. Nie chcieli, zeby ktos im

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×