mowil, jak maja zyc — zwlaszcza jakis stary krasnolud siedzacy na czerstwej bulce pod jakas daleka gora.

W zamysleniu stukal olowkiem o notes. I z tego powodu, myslal, krasnoludy tluka sie miedzy soba na moich ulicach.

— Widuje ostatnio wiecej krasnoludzich lektyk — powiedzial.

— No wiesz, tych niesionych przez dwa trolle. Maja takie ciezkie skorzane zaslony…

— Drudak’ak — stwierdzila Cudo. — Bardzo… tradycyjne krasnoludy. Jesli juz musza wyjsc za dnia, to na niego nie patrza.

— Chyba nie pamietam, zeby tu byly rok temu. Wzruszyla ramionami.

— W tej chwili zyje tu wielu krasnoludow, sir. Drudak’ak sa wsrod swoich. W zadnej sprawie nie musza sie kontaktowac z ludzmi.

— Nie lubia nas?

— Nawet by nie rozmawiali z czlowiekiem. Prawde mowiac, wobec krasnoludow tez sa dosc wybredni.

— Przeciez to glupie! — zirytowal sie Vimes. — Skad biora jedzenie? Nie mozna sie zywic samymi grzybami! Jak handluja ruda, stawiaja zapory, zdobywaja drewno do stemplowania tuneli?

— Albo placa innym krasnoludom, zeby sie tym zajmowaly, albo zatrudniaja ludzi — odparla Cudo. — Stac ich na to. To bardzo dobrzy gornicy. A w kazdym razie wlasciciele bardzo dobrych kopaln.

— Moim zdaniem to banda…

Vimes urwal. Zdawal sobie sprawe, ze czlowiek rozsadny powinien zawsze szanowac zwyczaje innych, jak to czesto powtarzal Marchewa. Vimesowi jednak niekiedy sprawialo to klopoty. Na przyklad zyli na tym swiecie ludzie, ktorych zwyczajem bylo rozpruwanie innych ludzi niczym ostryg, a nie jest to procedura zaslugujaca — zdaniem Vimesa — na jakikolwiek szacunek.

— Nie mysle jak dyplomata, prawda?

Cudo przygladala mu sie ze starannie obojetna twarza.

— Trudno powiedziec, sir — stwierdzila. — Nie dokonczyl pan zdania. Poza tym… Wielu krasnoludow ich szanuje. Wie pan… Lepiej sie czuja, kiedy ich widza.

Vimes zdziwil sie. Ale po chwili nadplynelo zrozumienie.

— Jasne, juz chwytam — powiedzial. — Zaloze sie, ze mowia cos w rodzaju: „Dzieki bogom, ze sa tacy, ktorzy przestrzegaja dawnych obyczajow”. Tak?

— Zgadza sie, sir. Przypuszczam, ze wewnatrz kazdego krasnoluda w Ankh-Morpork tkwi czastka, ktora wie, ze prawdziwe krasnoludy zyja pod ziemia.

Vimes rysowal w notesie zygzaki. W domu, myslal. Marchewa niewinnie opowiadal o krasnoludach „w domu”. Dla wszystkich krasnoludow, ktore wyjechaly gdzies daleko, gory oznaczaly „w domu”. To zabawne, ze gdziekolwiek czlowiek trafi, ludzie sa zawsze ludzmi, nawet jesli ludzie, o ktorych chodzi, nie byli tymi ludzmi, o jakich ludzie, ktorzy ukuli fraze „ludzie wszedzie sa ludzmi”, tradycyjnie mysleli jak o ludziach. I nawet jesli ktos nie byl specjalnie cnotliwy, chetnie widzial cnote u innych, pod warunkiem ze nic go to nie kosztowalo.

— Ale dlaczego ci d’r… te tradycyjne krasnoludy tu przyjezdzaja? Ankh-Morpork jest pelne ludzi. Musza bardzo sie starac, zeby tych ludzi unikac.

— Sa… potrzebni, sir. Krasnoludzie prawo jest skomplikowane, czesto zdarzaja sie dysputy. Poza tym udzielaja slubow i tym podobne.

— Z tego, co mowisz, wynika, ze sa podobni do kaplanow.

— Krasnoludy nie sa religijne, sir.

— Oczywiscie. No tak. Dziekuje, kapralu. Jestescie wolni. Sa jakies nowe fakty po wczorajszej nocy? Zadne koty z siarkowymi pecherzami nie przyszly sie przyznac?

— Nie, sir. Kampania Rownego Wzrostu rozdaje ulotki, w ktorych stwierdza, ze to kolejny przyklad gorszego traktowania krasnoludow w miescie, ale to te same, ktore zawsze rozrzucaja ulotki. Wie pan, z pustymi miejscami, zeby tam wpisac szczegoly.

— Nic sie nie zmienia, Cudo. Zobaczymy sie jutro rano. Przyslij tu Detrytusa.

Dlaczego akurat on? W Ankh-Morpork az sie roilo od dyplomatow. Praktycznie do tego wlasnie sluzyly klasy wyzsze, zreszta bylo im latwo, bo polowa tych zagranicznych wazniakow, ktorych spotykali, to ich starzy kumple, z ktorymi w szkole bawili sie w berka mokrymi recznikami. Mowili sobie po imieniu, nawet z ludzmi, ktorzy mieli na imie Ahmed albo Fong. Wiedzieli, ktorych widelcow kiedy uzywac. Polowali, strzelali i wedkowali. Poruszali sie w kregach, ktore mniej wiecej nakladaly sie na kregi ich zagranicznych gospodarzy i byly bardzo odlegle od tych brudnawych kregow, w jakich przez kolejne robocze dni krazyli ludzie podobni do Vimesa. Znali wszystkie wlasciwe skinienia i mrugniecia. Jaka on mial szanse prze-ciwko krawatom i herbom?

Vetinari rzucal go miedzy wilki. I krasnoludy. I wampiry. Vimes zadrzal. Ale Vetinari nigdy niczego nie robil bez powodu.

— Wejdz, Detrytus.

Sierzanta Detrytusa zawsze dziwilo, skad Vimes wie, ze stoi pod drzwiami. Vimes nigdy nie wspomnial, ze sciana gabinetu trzeszczy i wygina sie do wewnatrz, gdy wielki troll przechodzi korytarzem.

— Chce mnie pan widziec, sir.

— Tak. Siadaj, chlopie. Chodzi o te sprawe z Uberwaldem.

— Tajest.

— Co sadzisz o wizycie w starym kraju?

Twarz Detrytusa pozostala obojetna, jak zawsze, kiedy cierpliwie czekal, az sprawy nabiora sensu.

— To znaczy w Uberwaldzie — podpowiedzial Vimes.

— Sam nie wim, sir. Zem byl ledwo kamykiem, kiedysmy wyjechali. Tato chcial lepszego zycia w miescie.

— Tam bedzie duzo krasnoludow, Detrytus.

Vimes nie wspominal nawet o wilkolakach i wampirach. Ktorykolwiek z nich, gdyby zaatakowal trolla, popelnilby ostatnia wielka pomylke w swej karierze. Detrytus nosil kusze o naciagu dwa tysiace funtow jako bron reczna.

— Ni ma sprawy, sir. Zem jest calkiem nowoczesny z krasnoludami.

— Ale oni moga byc troche staroswieccy, jesli chodzi o ciebie.

— Te glebokosciowe krasnoludy?

— Wlasnie.

— Zem o nich slyszal.

— Podobno w okolicach Osi wciaz trwaja starcia z trollami. Takt i dyplomacja beda nam niezbedne.

— Zwraca sie pan do wlasciwego trolla, sir — zapewnil Detrytus.

— W zeszlym tygodniu przepchnales czlowieka przez sciane, Detrytus.

— Zem to zrobil z taktem, sir. Przez calkiem cienka sciane.

Vimes nie drazyl tej sprawy. Czlowiek, o ktorego chodzilo, wlasnie powalil trzech straznikow maczuga, ktora Detrytus zlamal jedna reka, zanim wybral odpowiednio taktowna sciane.

— No to zobaczymy sie jutro. Najlepszy galowy pancerz, nie zapomnij. I przyslij teraz Angue.

— Nie ma jej tu, sir.

— Niech to… Wyslij do niej wiadomosc, dobrze?

* * *

Igor czlapal przez zamkowe korytarze, w akceptowanym stylu wlokac noge za noga.

Byl Igorem, synem Igora, bratankiem kilku Igorow i kuzynem wiekszej liczby Igorow, niz potrafil spamietac bez zagladania do notesu. Igory nie zmienialy skutecznej receptury[8].

Jako klan Igory lubily pracowac dla wampirow. Wampiry przestrzegaly regularnego rozkladu dnia, byly na ogol uprzejme wobec sluzby oraz — to wazne — nie wymagaly specjalnego wysilku przy slaniu lozek i szykowaniu posilkow. Zwykle posiadaly tez chlodne, przestronne piwnice, gdzie Igor mogl sie zajmowac swoim prawdziwym powolaniem. Z nadwyzka wynagradzalo to sytuacje, kiedy trzeba bylo zmiatac ich popioly.

Dotarl do krypty lady Margolotty i grzecznie zastukal w wieko trumny. Odsunelo sie troche. — Tak?

— Pstszeprastszam, ze budze wtszestnym popoludniem, wastsza milosc, ale wastsza milosc mowila…

— Dobrze. I…?

— To bedzie Vimests, wastsza milosc.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату