— Inigo Skimmer, sir. Mhm-mhm. Mam towarzyszyc panu do Uberwaldu.

— Ach, to pan jest tym urzednikiem, ktory ma sie zajac calym szeptaniem i mruganiem okiem, kiedy ja bede czestowal kanapkami z ogorkiem? Tak?

— Postaram sie przydac, sir, chociaz zaden ze mnie mrugacz. Mhm-mhm.

— Moze zje pan ze mna sniadanie? — Juzjadlem, sir. Mhm-mhm.

Vimes zmierzyl urzednika wzrokiem. Nie chodzilo o to, ze glowa byla taka duza. Zdawalo sie raczej, ze ktos mocno scisnal jego dolna czesc i przepchnal zawartosc do gory. Inigo Skimmer lysial juz i starannie zaczesywal resztki wlosow na rozowa skore czaszki. Trudno byloby odgadnac jego wiek. Mogl miec dwadziescia piec lat i nature sklonna do zmartwien, ale mogl tez byc czterdziestolatkiem o gladkiej twarzy. Vimes obstawial raczej to pierwsze. Poza tym przybysz wygladal na czlowieka, ktory przez cale zycie obserwuje swiat ponad krawedzia ksiazki. W dodatku jeszcze ten… moze nerwowy smieszek? Chichot? Pechowy styl chrzakania?

I to, jak dziwnie chodzil…

— Moze choc grzanke? Albo cos z owocow? Te pomarancze swiezo przybyly z Klatchu, naprawde polecam…

Rzucil mu jedna. Odbila sie od ramienia Skimmerowi, ktory cofnal sie o krok, delikatnie zaszokowany obowiazujacym wsrod wyzszych klas zwyczajem rzucania owocami.

— Dobrze sie pan czuje, sir? Mhm-mhm?

— Przepraszam — odparl Vimes. — Dalem sie poniesc owocowi. Odlozyl serwetke, wstal i podszedl do Skimmera. Objal go ramieniem.

— Zaprowadze pana do Lekko Zoltawego Saloniku, gdzie bedzie pan mogl zaczekac — mowil, prowadzac goscia do drzwi i klepiac przyjaznie dlonia. — Powozy sa juz zaladowane. Sybil tynkuje lazienke, uczy sie starozytnego klatchianskiego i robi wszystko, co kobiety zawsze robia w ostatniej chwili. Pojedzie pan z nami w wielkiej karocy.

Skimmer az podskoczyl.

— Och, nie moge, sir! Pojade z panskim orszakiem. Mhm-mhm. Mhm-mhm.

— Jesli chodzi panu o Cudo i Detrytusa, to jada z nami — wyjasnil Vimes, zauwazajac, ze zgroza na twarzy Skimmera troche sie poglebila. — Potrzeba czworki, zeby porzadnie zagrac w karty, a wieksza czesc drogi jest nudna jak wszystkie demony.

— A… panska sluzba?

— Wilikins, kucharz i pokojowka Sybil pojada drugim powozem.

— Och!

Vimes usmiechnal sie w myslach, wspominajac powiedzenie ze swego dziecinstwa: zbyt biedny, zeby malowac, zbyt dumny, by bielic…

— Trudny wybor, prawda? Cos panu poradze… Moze pan jechac nasza kareta, ale posadzimy pana na twardym siedzeniu i od czasu do czasu bedziemy zwracac sie do pana z wyzszoscia. Co pan na to?

— Obawiam sie, ze robi pan ze mnie posmiewisko, sir Samuelu. Mhm-mhm.

— Nie, chociaz moze troche pomagam. A teraz prosze wybaczyc, musze jeszcze zajrzec do Yardu i dopilnowac paru spraw w ostatniej chwili…

Kwadrans pozniej Vimes wszedl do pokoju dyzurnego w Yardzie. Sierzant Wrecemocny uniosl glowe, zasalutowal, a potem uchylil sie, kiedy w strone jego glowy poleciala pomarancza.

— Sir? — zapytal zdumiony.

— To tylko proba, sierzancie.

— Zdalem, sir?

— O tak. Prosze pomarancze zatrzymac. Ma duzo witamin.

— Mama zawsze mi powtarzala, ze takie rzeczy moga zabic, sir.

Marchewa czekal cierpliwie w gabinecie Vimesa. Vimes pokrecil glowa. Znal wszystkie miejsca, ktore mozna nadepnac na podlodze korytarza, i wiedzial, ze nie wydaje zadnego dzwieku, ale nigdy nie przylapal Marchewy na czytaniu papierow na biurku, nawet gora do dolu. Chociaz raz byloby milo zlapac go na czyms. Gdyby ten czlowiek byl choc troche bardziej prostolinijny, mozna by go uzywac jako linijki.

Marchewa wstal i zasalutowal.

— Tak, tak, w tej chwili nie mamy juz czasu na takie glupstwa — powiedzial Vimes, siadajac za biurkiem. — Cos ciekawego z nocy?

— Niewyjasnione zabojstwo, sir. Wallace Sonky, kupiec. Znaleziony z poderznietym gardlem we wlasnej kadzi. Nie bylo pieczeci gildii, notki ani nic. Traktujemy to jako podejrzane.

— Owszem, brzmi dosc podejrzanie — przyznal Vimes. — Chyba ze znany byl z bardzo nieostroznego golenia. Jakiej kadzi?

— Z guma, sir.

— Gume trzyma sie w kadziach? Czemu sie nie odbil?

— Nie, sir. W kadzi jest taka ciecz. On produkowal gumowe… rzeczy.

— Czekaj, czekaj… Chyba widzialem cos takiego. Robia takie rzeczy, zanurzajac je w gumie? Trzeba przygotowac takie… odpowiednie ksztalty i zanurzyc je. Tak powstaja rekawiczki, kalosze… cos w tym rodzaju?

— Eee… no, jakby cos w tym rodzaju, sir.

Vimes zauwazyl w koncu skrepowanie Marchewy. I wreszcie niewielka szufladka w glebi jego umyslu pomachala karta katalogowa.

— Sonky, Sonky… Marchewa, nie mowisz chyba o Sonkym od „paczki Sonkych”, co?

Marchewa zaczerwienil sie ze wstydu.

— Tak, sir?

— Na bogow, co on zanurzal w tej kadzi?

— Zostal do niej wrzucony, sir. Jak sie zdaje.

— Przeciez on jest praktycznie bohaterem narodowym!

— Sir?

— Kapitanie, problemy mieszkaniowe w Ankh-Morpork bylyby o wiele gorsze, gdyby nie stary Sonky i jego tanie srodki zaradcze. Kto by chcial sie go pozbyc?

— Ludzie maja Opinie, sir — oznajmil zimno Marchewa.

Tak, i ty tez masz, co? — pomyslal Vimes. Krasnoludy nie uznaja takich rzeczy.

— Przydziel do sprawy jakichs ludzi. Cos jeszcze?

— Woznica zaatakowal funkcjonariusza Swiresa. Ostatniej nocy. Za to, ze probowal zalozyc blokade na kolo wozu.

— Zaatakowal?

— Probowal go rozdeptac, sir.

Vimes wyobrazil sobie funkcjonariusza Swiresa, gnoma wzrostu szesciu cali, ale na mile wysokosci wypelnionego skompresowana agresja.

— Jak sie czuje?

— No, moze juz mowic, ale jeszcze potrwa, zanim znowu wsiadzie na koziol. Poza tym zwykle rutynowe historie.

— Nic nowego w sprawie kradziezy Kajzerki?

— Nic. Liczne oskarzenia w spolecznosci krasnoludow, ale tak naprawde nikt nic nie wie. Tak, jak pan mowil, sir: pewnie dowiemy sie wiecej, kiedy sprawa zacznie cuchnac.

— Cos nowego na ulicach?

— Tak, sir. Slowo „Stop”. Sierzant Colon wymalowal je u szczytu Dolnego Broad-Wayu. Woznice sa teraz o wiele bardziej uwazni. Oczywiscie mniej wiecej raz na godzine ktos musi lopata zbierac nawoz.

— Cala ta robota z ruchem ulicznym nie przysparza nam popularnosci, kapitanie.

— Nie, sir. Ale i tak nie bylismy popularni. A to w kazdym razie przynosi zyski skarbcowi miasta. Ehm… jest cos jeszcze, sir.

— Tak?

— Widzial pan moze sierzant Angue?

— Ja? Nie. Spodziewalem sie, ze ja tu zastane. — Vimes zauwazyl nutke zatroskania w glosie Marchewy. — Cos sie stalo?

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату