Ksiazeca kareta przetoczyla sie obok ostatnich budynkow i wjechala na rozlegle, plaskie Rowniny Sto. Cudo i Detrytus taktownie postanowili rankiem jechac na kozle, zostawiajac diuka i diuszese samych. Skimmer zdecydowal sie na nielatwa demonstracje klasowej solidarnosci i w tej chwili jechal razem ze sluzba.
— Angua chyba sie gdzies ukryla — oswiadczyl Vimes, obserwujac sunace za oknem kapusciane pola.
— Biedna dziewczyna — westchnela Sybil. — Miasto to naprawde nie jest dla niej miejsce.
— Ale Marchewy nie da sie z niego wydlubac nawet wielka szpila — odparl Vimes. — I na tym chyba polega problem.
— Czesc problemu.
Vimes skinal glowa. Druga czesc, o ktorej nikt nie wspominal, stanowily dzieci.
Czasami Vimes mial wrazenie, ze wszyscy wiedza, iz Marchewa jest prawowitym dziedzicem calkiem zbednego tronu miasta. Tak sie po prostu zlozylo, ze nie chcial nim byc. Chcial byc glina, a wszyscy sie na to zgadzali. Ale krolestwo jest troche podobne do fortepianu — mozna je zaslonic pokrowcem, lecz i tak widac, jaki ma ksztalt pod spodem.
Nie byl pewien, co sie urodzi, jesli czlowiek i wilkolak beda mieli dzieci. Moze po prostu ktos, kto w okolicach pelni musi sie golic dwa razy dziennie i czasem ma ochote gonic powozy. A kiedy czlowiek sobie przypomni, jacy byli niektorzy z wladcow Ankh-Morpork, wilkolak na tronie nie budzi leku. To ci dranie, ktorzy caly czas wygladali na ludzi, stanowili prawdziwy problem. Chociaz to tylko jego opinia. Inni moga to widziec calkiem odmiennie. Nic dziwnego, ze zaszyla sie gdzies, zeby sobie wszystko przemyslec.
Zdal sobie sprawe, ze gapi sie przez okienko i nic nie widzi.
Zeby zajac czyms mysli, otworzyl pakiet dokumentow, ktory wreczyl mu Skimmer, kiedy tylko wsiadl do karety. Nazywalo sie to „materialy informacyjne”. Ten czlowiek wydawal sie ekspertem od Uberwaldu. Vimes zastanowil sie, ilu jeszcze urzednikow tkwi w palacu Patrycjusza, wgryza sie w tematy i powoli zostaje ekspertami.
Usiadl wygodnie i niechetnie rozpoczal lekture. Na pierwszej stronie wymalowano herb Bezboznego Imperium, ktore kiedys wladalo wieksza czescia tego wielkiego kraju. Vimes niewiele o nim wiedzial — tyle tylko, ze ktorys z wladcow dla zabawy kazal przybic jakiemus czlowiekowi kapelusz do glowy. Uberwald wygladal na wielka, zimna i ponura kraine, wiec moze ludzie tam zrobia wszystko dla dobrego zartu.
Herb wydal mu sie nazbyt ozdobny; glownym elementem byl dwuglowy nietoperz.
Pierwszy z dokumentow nosil tytul: „Warstwy tluszczonosne regionu Schmaltzbergu (Kraina Piatego Elefanta)”.
Znal te legende, oczywiscie. Dawno temu nie cztery, lecz piec sloni (elefantow, jak je nazywano w Uberwaldzie) stalo na grzbiecie Wielkiego A’Tuina, ale jeden posliznal sie czy zostal zrzucony, spadl i odplynal na nierowna orbite, a w koncu runal na Dysk — miliardy ton rozwscieczonego gruboskornego zwierza. Uderzyl z sila, ktora wstrzasnela calym swiatem i rozbila go na kontynenty, jakie ludzie znaja dzisiaj. Wyrzucone w gore skaly opadly z powrotem, pokryly i scisnely trupa. Reszta, po tysiacleciach podziemnego ogrzewania i wytapiania, jest historia tluszczu. Wedlug legendy zloto, zelazo i wszystkie inne metale takze byly czescia scierwa. W koncu slon tak wielki, ze podpieral swiat, nie mogl miec przeciez zwyczajnych kosci, prawda? Notatki, ktore mial przed soba, prezentowaly bardziej wiarygodna wersje. Mowily o jakiejs niewyjasnionej katastrofie, ktora wybila miliony mamutow, bizonow i ryjowek olbrzymich, po czym zasypala je, calkiem jak tego Piatego Elefanta z legendy. Byly tez zapiski o sagach trolli i legendach krasnoludow. Moze w sprawe zaangazowany byl lod. Albo powodz. W przypadku trolli, ktore uznawano za pierwszy gatunek na swiecie, moze byly tam wtedy i widzialy, jak slon, trabiac, mknie przez niebo.
Tak czy inaczej efekty byly identyczne. Kazdy — no, kazdy oprocz Vimesa — wiedzial, ze najlepszy tluszcz pochodzi ze studni i kopalni Schmaltzbergu. Z niego wytwarzano najbielsze, najjasniejsze swiece, najlepsze mydlo, najgoretszy, najczysciejszy olej do lamp. Zolty loj z rzezni Ankh-Morpork nie mogl sie z nim rownac.
Vimes nie rozumial sensu tego wszystkiego. Zloto… tak, zloto bylo wazne. Ludzie zabijali sie dla niego. I zelazo — Ankh-Morpork potrzebowalo zelaza. Drewna rowniez. Nawet kamieni. Z kolei srebro jest bardzo…
Wrocil do strony „Bogactwa naturalne” i pod haslem „Srebro” przeczytal: „Srebra nie wydobywa sie w Uberwaldzie od czasu edyktu robackiego w 1880 AM, a posiadanie tego metalu jest, formalnie biorac, nielegalne”.
Nie bylo zadnych wyjasnien. Zanotowal w pamieci, by spytac o to Iniga. W koncu kiedy dookola zyja wilkolaki, srebro jest chyba przydatne? I musza miec bardzo szczegolowe prawa, jesli edykty obejmuja nawet robaki.
W kazdym razie srebro tez sie przydaje, a tluszcz to tylko… tluszcz. Calkiem jak herbatniki, herbata albo cukier. Po prostu cos, co pojawia sie w spizarni. Nie ma w nim stylu, nie ma odrobiny romantyzmu. Zwykla zawartosc naczyn.
Do kolejnego arkusza przypieto krotka notatke. Przeczytal ja.
Ja bym nie uzyl, pomyslal Vimes. Nie uzywam takich slow.
— Funkcjonariusz Shoe — powiedzial funkcjonariusz Shoe, kiedy drzwi fabryki stanely otworem. — Zabojstwo.
— Przyszedles w sprawie pana Sonky? — upewnil sie troll, ktory otworzyl drzwi.
Na ulice dmuchnelo cieple, wilgotne powietrze pachnace siarka i kotami majacymi klopoty z pecherzem.
— Chodzilo mi o to, ze jestem zombi — wyjasnil Reg Shoe.
— Przekonalem sie, ze informowanie o tym od razu oszczedza potem krepujacych nieporozumien. Ale czystym przypadkiem, owszem, przyszlismy w sprawie rzekomego zmarlego.
— My? — zdziwil sie troll, nie wyglaszajac zadnych komentarzy na temat szarej skory i szwow Rega.
— Tu w dole, grubaszycho!
Troll spojrzal w dol — nie byl to typowy kierunek spojrzen w Ankh-Morpork, gdzie ludzie woleli nie wiedziec, w co wdepneli.
— O — powiedzial i cofnal sie o kilka krokow.
Niektorzy twierdza, ze gnomy nie sa rasa bardziej wojownicza od innych. To prawda. Jednakze cala ta wojowniczosc jest scisnieta w ciele o wysokosci szesciu cali i jak wiele obiektow scisnietych, czesto wybucha. Funkcjonariusz Swires trafil do sluzby ledwie kilka miesiecy temu, ale wiesci sie rozeszly i juz teraz budzil szacunek — a przynajmniej te cisnaca pecherz groze, ktora przy takich okazjach moze za szacunek uchodzic.
— Nie gap sie tak. Gdzie sztywniak? — zapytal Swires, wmaszerowujac do srodka.
— Zesmy go polozyli w piwnicy — odparl troll. — I teraz mamy pol tony plynnej gumy, ktora sie zmarnuje. On by szalu dostal…
— Dlaczego sie zmarnuje? — zdziwil sie Reg.
— Zrobila sie gesta i brylasta, nie? Bede ja musial potem wyrzucic, a to nie jest proste. Zesmy mieli z niej dzis robic transport Prazkowanych Magicznych Rozkoszy, ale paniom slabo sie porobilo, kiedysmy go wyciagli z tej kadzi, no to poszly do domu.
Reg Shoe byl troche zaszokowany. Z roznych wzgledow nie korzystal z towarow pana Sonky, jako ze romans nie jest typowym elementem zycia nieumarlego, ale chyba swiat zywych mial jakies standardy moralnosci…
— Zatrudniacie tu panie? — zapytal. Troll zdziwil sie wyraznie.
— No pewno. Czemu nie? To dobra, stala robota. I one dobrze pracuja. Zawsze sie smieja i zartuja, kiedy zanurzaja i pakuja, zwlaszcza gdy robimy Duzych Chlopcow. — Troll pociagnal nosem. — Osobiscie to ja tych zartow nie rozumiem.
— Ci Duzi Chlopcy to niezly interes za pensa — wtracil Buggy Swires.
Reg Shoe spojrzal na swojego malutkiego partnera. Nie istniala zadna mozliwosc, by zadal to pytanie. Ale Swires musial dostrzec wyraz jego twarzy.