— Nie przyszla wczoraj wieczorem na sluzbe. Nie ma pelni, wiec to dosyc… dziwne. Nobby mowi, ze cos ja zaniepokoilo, kiedy wczoraj byli na patrolu.
Vimes kiwnal glowa. Jasne, wiekszosc ludzi czyms sie niepokoila, kiedy byla na patrolu z Nobbym. Na przyklad czesto sprawdzali zegary.
— Byl pan w jej mieszkaniu?
— Nikt nie spal w jej lozku — odparl Marchewa. — Ani w koszu — dodal.
— Coz, nie moge ci pomoc, Marchewa. To twoja dziewczyna.
— Chyba martwila sie o przyszlosc. Tak mysle — powiedzial Marchewa.
— Ehm, ty… ona… no, ta sprawa z wilkolactwem? — Vimes przerwal, mocno zaklopotany.
— To ja dreczy.
— Moze ukryla sie gdzies, zeby sobie wszystko przemyslec.
Na przyklad jak mozna sie umawiac z mlodym czlowiekiem, ktory choc wspanialy pod kazdym wzgledem, rumieni sie na mysl o paczce Sonkych…
— Taka mam nadzieje, sir — zapewnil Marchewa. — To sie jej czasem zdarza. Nielatwo byc wilkolakiem w wielkim miescie. Jestem pewien, ze bysmy uslyszeli, gdyby wplatala sie w jakies klopoty…
Za oknem zadzwieczala uprzaz i zadudnily kola karety. Vimes poczul ulge. Widok zatroskanego Marchewy byl tak niezwykly, ze powodowal szok nieznanego.
— Coz, bedziemy musieli jechac bez niej — oznajmil. — Chce byc informowany o wszystkim, kapitanie. Podrobka Kajzerki, ktora znika na tydzien czy dwa przed wazna koronacja u krasnoludow… Wyglada na to, ze niedlugo wyskocza nowe fakty, a niektore moga mnie trafic. Jesli juz o tym mowa, prosze zawiadomic wszystkich, zeby przesylac mi wszelkie informacje o sprawie Sonky’ego, dobrze? Nie podobaja mi sie takie tajemnice. Kompania semaforowa dociagnela siec szkieletowa az do Uberwaldu, prawda?
Twarz Marchewy pojasniala.
— To wspaniale, sir, prawda? Mowia, ze za kilka miesiecy bedzie mozna w ciagu jednego dnia przesylac wiadomosci z Ankh-Morpork az do Genoi!
— Tak, rzeczywiscie. Zastanawiam sie, czy wtedy bedziemy mieli sobie jeszcze cos sensownego do powiedzenia.
Lord Vetinari stal przy oknie i obserwowal wieze semaforowa po drugiej stronie rzeki. Wszystkie osiem przeslon skierowanych w jego strone mrugalo goraczkowo — czarny, bialy, bialy, czarny, bialy…
Informacja plynela w powietrze. Dwadziescia mil za nim, w nastepnej wiezy Sto Lat, ktos patrzyl przez teleskop i wykrzykiwal liczby.
Jak szybko dopada nas przyszlosc, pomyslal.
Poetycki opis czasu jako wiecznie plynacego strumienia zawsze wydawal mu sie podejrzany. Wedlug jego doswiadczen czas poruszal jak skaly… przesuwal sie, naciskal, budowal naprezenia pod powierzchnia, a potem, z jednym wstrzasem, od ktorego dygocza szyby, cale pole rzepy tajemniczo przesuwalo sie o szesc stop w bok.
Semafor znany byl od wiekow; wszyscy wiedzieli, ze wiedza ma swoja wartosc, wszyscy wiedzieli, ze eksport towarow to sposob zarabiania pieniedzy. Az nagle ktos sobie uswiadomil, ile naprawde mozna zarobic, dowozac na jutro do Genoi te rzeczy, ktore Ankh-Morpork ma dzisiaj. A jakis pomyslowy mlody czlowiek przy ulicy Chytrych Rzemieslnikow okazal sie wyjatkowo chytry…
Wiedza, informacja, wladza, slowa… plynace w powietrzu, niewidzialne…
I nagle swiat zaczynal tanczyc, stepujac na ruchomych piaskach.
W takiej sytuacji nagroda trafiala do najlepszego tancerza.
Vetinari odwrocil sie, wyjal z szuflady biurka jakies papiery, podszedl do sciany, dotknal pewnego jej regionu i szybko przeszedl przez ukryte drzwi, ktore otworzyly sie bezglosnie.
Za nimi ciagnal sie korytarz wybrukowany nieduzymi kamieniami i rozjasniony slabym swiatlem padajacym z wysokich okien. Vetinari przeszedl kilka krokow, zawahal sie, „Nie, dzisiaj wtorek”, powiedzial, po czym przesunal stope tak, by opadla na kamien, ktory wydawal sie pod kazdym wzgledem identyczny z sa-siednimi[9].
Ktos, kto nasluchiwalby odglosow jego przejscia po korytarzach i stopniach, moglby pochwycic wypowiadane pod nosem zdania: „ksiezyc przybiera…” albo „tak, jest przed poludniem”. Bardzo uwazny sluchacz moglby tez uslyszec ciche brzeczenie i tykanie w scianach.
A naprawde uwazny i — to istotne — paranoidalny sluchacz pewnie by pomyslal, ze cokolwiek, co lord Vetinari mowi glosno, kiedy jest zupelnie sam, moze nie byc calkowicie wiarygodne. Nie wtedy, gdyby od tego zalezalo zycie.
W koncu dotarl do drzwi i otworzyl je kluczem.
Za nimi znajdowal sie duzy strych, zaskakujaco przestronny, jasny i mily, ze swiatlem padajacym przez okna w dachu. Przypominal skrzyzowanie warsztatu i skladu. Z sufitu zwisalo kilka ptasich szkieletow, na blatach lezalo troche innych kosci oraz zwoje drutu, metalowe sprezyny, tubki farby i rozne narzedzia, z ktorych liczne byly prawdopodobnie unikatowe. I bylo ich tu wiecej, niz sie zwykle widuje w jednym miejscu. Tylko waskie lozko wcisniete miedzy cos podobnego do krosna ze skrzydlami i statue z brazu sugerowalo, ze ktos tu naprawde mieszka. Byl to najwyrazniej ktos obsesyjnie zainteresowany wszystkim.
A Vetinariego w tej chwili interesowalo urzadzenie stojace samotnie na stole posrodku pokoju. Wygladalo jak zestaw kul ustawionych jedna na drugiej. Spod kilku nitow z cichym sykiem ulatniala sie para, a sam aparat od czasu do czasu robil „blup”.
— Wasza lordowska mosc!
Vetinari rozejrzal sie. Jakas reka machala do niego goraczkowo zza przewroconej lawy.
Cos kazalo mu spojrzec w gore. Sufit nad nim pokryty byl brazowa substancja zwisajaca jak stalaktyty.
„Blup”.
Z zaskakujaca szybkoscia Vetinari znalazl sie za lawa. Leonard z Quirmu usmiechnal sie do niego spod helmu ochronnego domowej roboty.
— Bardzo przepraszam — powiedzial. — Nie spodziewalem sie zadnych wizyt. Ale jestem pewien, ze tym razem zadziala.
„Blup”.
— Co to takiego? „Blup”.
— Nie jestem calkiem pewien, ale mam nadzieje, ze to…
I nagle, nieoczekiwanie, zrobilo sie zbyt glosno, by rozmawiac.
Leonardowi z Quirmu nie przyszlo nawet do glowy, ze jest wiezniem. Jesli juz, to byl raczej wdzieczny Vetinariemu za to, ze zagwarantowal mu wygodne miejsce do pracy, regularne posilki i czyste ubrania, a jednoczesnie chronil go przed ludzmi, ktorzy z jakichs powodow zawsze chcieli jego absolutnie niewinne wynalazki, prze-znaczone dla poprawienia stanu ludzkosci, wykorzystac w niecnych celach. Zadziwiajace, ilu bylo takich ludzi i ile bylo takich wynalazkow. Zupelnie jakby caly geniusz cywilizacji znalazl sobie ujscie w jednej tylko glowie, ktora w zwiazku z tym znajdowala sie bezustannie w stanie silnego wynalazczego wzbudzenia. Vetinari czesto rozwazal, jaki los czekalby ludzkosc, gdyby Leonard zdolal skupic uwage na jednej rzeczy przez — powiedzmy — godzine.
Halas przycichl. „Blup”.
Leonard wychylil sie ostroznie zza blatu i usmiechnal szeroko.
— Aha! — zawolal. — Szczesliwie udalo sie nam uzyskac kawe!
— Kawe?
Leonard podszedl do stolu i pociagnal nieduza dzwignie przy aparacie. Jasnobrazowa piana splynela kaskada do czekajacego kubka, wydajac przy tym odglos jak zatkany sciek.
— Inna kawe — wyjasnil. — Bardzo szybka kawe. Mam wrazenie, ze bedzie ci smakowala, panie. Nazwalem to BardzoSzybkaMaszynadoKawy.
— I to jest dzisiejszy wynalazek? — upewnil sie Vetinari.
— Tak. Mial byc modelem redukcyjnym urzadzenia pozwalajacego dosiegnac Ksiezyca i innych cial niebieskich, ale bylem spragniony.