Smukla dlon wysunela sie z czesciowo otwartej trumny, zacisnela w piesc i uderzyla powietrze.
— Tak!
— Tak, wastsza milosc.
— No, no… Samuel Vimes. Biedaczysko. Czy pieski juz viedza? Igor kiwnal glowa.
— Igor barona takze odbieral wiadomosc, wastsza milosc.
— A krasnoludy?
— To ofitsjalna mistsja, wastsza milosc. Wstszystsy wiedza. Jego Lastskawosc diuk Ankh-Morpork, stsir Stsamuel Vimests, komendant Stsrazy Miejstskiej.
— A viec odpadki trafily v viatrak, Igorze.
— Dobrze powiedziane, wastsza milosc. Nikt nie lubi takiego destszu gnoju.
— Mam nadzieje, Igorze, ze jego nie dogonia.
Rozwazmy zamek z punktu widzenia umeblowania. Ten posiada krzesla, ale nie wygladaja na czesto uzywane. Owszem, przed kominkiem stoi wielka sofa — i ona jest wytarta i poszarpana — jednak inne meble sprawiaja wrazenie, jakby staly tu jedynie na pokaz.
Jest tu dlugi debowy stol, gladko wypolerowany i dziwnie nieuzywany jak na tak stary mebel. Mozliwe, ze przyczyna tego sa liczne biale gliniane miski stojace dookola na podlodze. Na jednej z nich bylo napisane „Ojciec”. Baronowa Serafine von Uberwald z irytacja zatrzasnela „Herbarz Niemozgiego”.
— On jest… nikim — oswiadczyla. — Czlowiekiem z papieru. Slomiana lala. Jest… obraza.
— Nazwisko Vimes ma dluga historie — zauwazyl Wolfgang von Uberwald, ktory przed kominkiem wykonywal jednoreczne pompki.
— Podobnie jak nazwisko Smith. I co z tego?
Wolfgang w powietrzu zmienil reke. Byl nagi — lubil czasem przewietrzyc miesnie. Skora na nich blyszczala. Ktos posiadajacy atlas anatomiczny moglby wskazac kazdy z nich. Moglby tez zauwazyc, w jak niezwykly sposob jasne wlosy rosna Wolfgangowi nie tylko na glowie, ale tez nizej, na karku i ramionach.
— Jest diukiem, mamo.
— Ha! Ankh-Morpork nie ma nawet krola!
— …dziewietnascie, dwadziescia… Slyszalem o tym rozne historie, mamo…
— Och, historie. Sybil co roku pisuje do mnie te glupie lisciki! Sam to, Sam tamto… Oczywiscie, powinna byc wdzieczna losowi za to, co potrafila zdobyc, ale… Ten czlowiek jest przeciez zwyklym lapaczem zlodziei. Odmowie przyjecia go tutaj.
— Nie zrobisz tego, mamo — warknal Wolf. — To by bylo… dwadziescia dziewiec, trzydziesci… niebezpieczne. Co powiedzialas lady Sybil o nas?
— Nic. Nie odpisuje jej, naturalnie. To dosc zasmucajaca i glupia osoba.
— A mimo to pisuje co roku?… trzydziesci szesc, trzydziesci siedem…
— Tak. Zwykle cztery stroniczki. To wlasciwie mowi o niej wszystko, co warto wiedziec. Gdzie jest twoj ojciec?
Klapa u dolu drzwi odchylila sie i do pokoju wbiegl truchtem wielki, mocno zbudowany wilk. Rozejrzal sie i otrzasnal energicznie.
— Guye! — zachnela sie baronowa. — Pamietasz chyba, co mowilam. Juz po szostej! Zmien sie, kiedy wracasz z ogrodu!
Wilk rzucil jej niechetne spojrzenie i przebiegl za masywny debowy parawan w drugim kacie pokoju. Rozlegl sie… dzwiek, cichy i dosyc dziwny, nie tyle rzeczywisty dzwiek, ile raczej zmiana w fakturze powietrza.
Baron wyszedl zza parawanu, zawiazujac pasek obszarpanego szlafroka. Baronowa pociagnela nosem.
— Twoj ojciec przynajmniej nosi ubranie — rzekla.
— Ubranie jest niezdrowe, mamo — odparl Wolf. — Nagosc to czystosc.
Baron usiadl. Byl mezczyzna poteznie zbudowanym, czerwonym na twarzy — jesli dalo sie zobaczyc skrawek tej twarzy pod broda, wlosami, brwiami i wasami prowadzacymi bezustanna czterostronna wojne o pozostale jeszcze obszary nagiej skory.
— Jak? — warknal.
— Vimes, lapacz zlodziei z Ankh-Morpork, ma byc podobno ambasadorem — rzucila gniewnie baronowa.
— Krasnoludy?
— Zostana powiadomione, oczywiscie.
Baron zapatrzyl sie w pustke. Mial taki sam wyraz twarzy, jak Detrytus, kiedy czeka, az nowa mysl jakos sie pouklada.
— Zle? — odezwal sie po chwili.
— Guye, przeciez tlumaczylam ci juz tysiac razy! Za wiele czasu spedzasz przemieniony. I wiesz, jaki jestes zaraz potem. Przypuscmy, ze byliby tu jacys oficjalni goscie…
— Zagryzc!
— Sam widzisz. Idz do lozka i nie wracaj, dopoki nie zaczniesz sie nadawac na czlowieka.
— Vimes moze wszystko zepsuc, ojcze — oznajmil Wolfgang. Stal teraz na rekach — a dokladniej na jednej rece.
— Guye! Siad!
Baron zaprzestal prob podrapania sie stopa w ucho.
— Moze? — zapytal.
Lsniace cialo Wolfganga osunelo sie na moment, kiedy zmienial reke.
— Miejskie zycie sprawia, ze ludzie staja sie slabi. Z Vimesem bedzie niezla zabawa. Chociaz podobno lubi biegac. — Zasmial sie cicho. — Przekonamy sie, jaki jest szybki.
— Jego zona twierdzi, ze ma bardzo miekkie serce… Guye! Nawet nie probuj! Jesli koniecznie musisz robic takie rzeczy, to na gorze!
Baron byl tylko symbolicznie zaklopotany, ale sciagnal poly szlafroka.
— Bandyci! — rzekl.
— Tak, o tej porze roku moga sprawiac klopoty — zgodzil sie Wolfgang.
— Przynajmniej z dziesieciu — dodala baronowa. — Tak, to powinno…
Wolf prychnal tylko, stojac z nogami w powietrzu.
— Nie, mamo. Zachowujesz sie glupio. Jego kareta musi tu dotrzec bezpiecznie. Rozumiesz? Kiedy juz dotrze… to calkiem inna sprawa.
Krzaczaste brwi barona splataly sie od jakiejs mysli.
— Plan! Krol!
— Wlasnie. — Baronowa westchnela. — Nie ufam temu malemu krasnoludowi.
Wolf zrobil salto i wyladowal na nogach.
— Nie. Ale mozna mu ufac czy nie, nikogo wiecej nie mamy. Vimes musi tu dotrzec z tym swoim miekkim sercem. Niewykluczone, ze nawet okaze sie uzyteczny. Byc moze powinnismy… dopomoc sprawom.
— Niby czemu? — obruszyla sie baronowa. — Niech Ankh-Mor-pork samo dba o swoich.
Ktos zastukal do drzwi, gdy Vimes jadl sniadanie. Wilikins wprowadzil niskiego czlowieczka w czystym, choc wytartym czarnym ubraniu. Jego zbyt duza glowa sprawiala, ze przypominal lizaka zblizajacego sie do ostatniego lizniecia. Trzymal czarny melonik w sposob, w jaki zolnierz trzyma helm, i szedl jak czlowiek, ktory ma cos nie w porzadku z kolanami.
— Tak mi przykro, ze przeszkodzilem waszej milosci… Vimes odlozyl noz. Obieral wlasnie pomarancze — Sybil upierala sie, ze powinien jesc owoce.
— Nie „wasza milosc” — rzekl. — Po prostu Vimes. Sir Samuel, skoro pan juz musi. Jest pan czlowiekiem Vetinariego?