wtedy stanowczo mniej bedzie go powazac. Z tego, co slyszala — a lady Margolotta slyszala wiele — korpus dyplomatyczny Ankh-Morpork jako calosc nawet z mapa nie potrafilby znalezc wlasnego siedzenia. Oczywiscie, dyplomata powinien wydawac sie glupi, az do chwili kiedy ukradnie czlowiekowi skarpetki. Jednak lady Margolotta poznala czlonkow ankhmorporskiej elity i doprawdy, nikt nie potrafilby tak doskonale udawac.
Coraz glosniejsze wycie na zewnatrz zaczynalo jej dzialac na nerwy. Zadzwonila na kamerdynera.
— Tak, jastsnie pani? — zapytal Igor, materializujac sie sposrod cieni.
— Idz powiedz dzieciom nocy, by sva cudovna muzyke tvorzyly gdzie indziej, dobrze? Mam migrene.
— Otszywistcie, jastsnie pani. Lady Margolotta ziewnela. Miala za soba dluga noc. Lepiej jej sie bedzie myslalo po calodziennym snie.
Kiedy pochylila sie, by zdmuchnac swiece, raz jeszcze spojrzala na ksiege. Tkwila w niej zakladka na literze V.
Ale… przeciez nawet Patrycjusz nie moze wiedziec az tyle…
Zawahala sie, po czym szarpnela sznur dzwonka nad trumna. Igor pojawil sie metoda Igorow.
— Ci bystrzy mlodzi ludzie v viezy sekarovej pevnie jeszcze nie spia, pravda?
— Tak, jastsnie pani.
— Wyslij sekara do naszego agenta i popros o vszystko na temat komendanta Vimesa ze strazy.
— Czyjests dyplomata, jastsnie pani? Lady Margolotta ulozyla sie wygodnie.
— Nie, Igorze. On jest powodem istnienia dyplomatov. Zamknij vieko, dobrze?
Sam Vimes umial myslec rownolegle. Wiekszosc mezow to potrafi. Licza sie podazac wlasnym torem mysli, a jednoczesnie sluchac tego, co mowia ich zony. Sluchanie jest wazne, poniewaz w kazdej chwili moga sie spodziewac kontroli i wtedy musza z pamieci wyrecytowac w calosci ostatnie zdanie. Wazna umiejetnoscia dodatkowa jest wychwytywanie w dialogu istotnych fraz, na przyklad „i moga dostarczyc to na jutro” albo „wiec zaprosilam ich na kolacje” lub „moga ja zrobic w blekicie, calkiem tanio”.
Lady Sybil byla tego swiadoma. Sam potrafil sensownie prowadzic cala rozmowe, myslac przy tym o czyms zupelnie innym.
— Powiem Wilikinsowi, zeby zapakowal zimowe rzeczy — oswiadczyla, przygladajac mu sie. — O tej porze roku jest tam pewnie dosc zimno.
— Tak. Dobry pomysl. — Vimes wciaz wpatrywal sie w punkt tuz nad kominkiem.
— Obawiam sie, ze sami tez bedziemu musieli wydac przyjecie, wiec powinnismy zabrac woz typowego jedzenia z Ankh-Morpork. Wciagnac flage, jak to mowia. Myslisz, ze warto zabrac naszego kucharza?
— Tak, moja droga. To swietny pomysl. Nikt poza tym miastem nie wie, jak sie przygotowuje kostkowego sandwicza.
Sybil byla pod wrazeniem. Uszy, choc dzialajace w trybie automatycznym, sklanialy jednak usta do wyglaszania krotkich, ale trafnych uwag.
— Jak myslisz, powinnismy zabrac ze soba aligatora?
— Tak, to chyba rozsadne.
Obserwowala jego twarz. Gdy uszy nerwowo szturchnely mozg, na czole Vimesa pojawily sie niewielkie zmarszczki. Zamrugal. — Jakiego aligatora?
— Byles daleko stad, Sam. W Uberwaldzie, jak przypuszczam.
— Przepraszam. — Jakies klopoty?
— Dlaczego wysyla wlasnie mnie, Sybil?
— Z pewnoscia Havelock dzieli ze mna przekonanie, ze tkwia w tobie ukryte glebie, Sam.
Vimes posepnie zaglebil sie w fotelu. Byla to, jego zdaniem, trwala skaza na praktycznym poza tym i rozsadnym charakterze jego zony. Wierzyla, wbrew wszelkim dowodom, ze Sam jest czlowiekiem licznych talentow. Wiedzial wprawdzie, ze ma w sobie ukryte glebie, lecz nie bylo w nich nic, co chcialby ogladac na powierzchni. Lepiej to zostawic w ukryciu.
Dreczyl go takze pewien niepokoj, ktorego nie umial dokladnie okreslic. Moglby sprobowac wyrazic to uczucie tak: policjanci nie maja wakacji. Tam, gdzie sa policjanci, jak lubil powtarzac Vetinari, tam sa przestepstwa. Jesli wiec uda sie do Bzyku, jakkolwiek wymawia sie te nieszczesna nazwe, zdarzy sie tam przestepstwo. To cos, co swiat zawsze szykowal dla policjantow.
— Milo bedzie znowu zobaczyc Serafine — oswiadczyla Sybil.
— W samej rzeczy — zgodzil sie Vimes.
W Bzyku nie bedzie — przynajmniej oficjalnie — policjantem. I wcale mu sie to nie podobalo. Nawet mniej niz wszystko pozostale.
Przy kilku okazjach, kiedy opuszczal Ankh-Morpork i okoliczne wlosci, albo wyruszal do innych miast w okolicy, gdzie odznaka Strazy Miejskiej z Ankh-Morpork miala swoja wage, albo prowadzil poscig — najstarsza i najbardziej szacowna z policyjnych procedur.
Z tego, co mowil Marchewa, wynikalo, ze w Bzyku jego odznaka bedzie tylko dodatkowym niestrawnym kaskiem w czyims menu. Znowu zmarszczyl brwi.
— Serafine?
— Lady Serafine von Uberwald — wyjasnila Sybil. — Matke sierzant Angui. Pamietasz, opowiadalam ci w zeszlym roku. Uczeszczalysmy razem do szkoly. Oczywiscie, wszystkie wiedzialysmy, ze jest wilkolakiem, ale w tamtych czasach nikt nawet nie pomyslal, zeby o takich rzeczach rozmawiac. Po prostu nie. Byla ta sprawa z instruktorem narciarstwa, ale osobiscie jestem przekonana, ze musial spasc do jakiejs szczeliny. Wyszla za barona i mieszkaja w poblizu Bezika. Pisuje do niej na kazde Strzezenie Wiedzm. Bardzo stara wilkolacza rodzina.
— Z rodowodem — mruknal Vimes.
— Och, Sam, ze nie chcialbys, by Angua to slyszala. I nie zamartwiaj sie tak. Bedziesz mial okazje troche sie odprezyc. Dobrze ci to zrobi.
— Tak, kochanie.
— To bedzie jak nasz drugi miodowy miesiac — westchnela Sybil.
— Rzeczywiscie — zgodzil sie Vimes, pamietajac, ze z takich czy innych powodow nigdy nie mieli pierwszego.
— A skoro juz o tym mowa… — Sybil zawahala sie troche. — Pamietasz, wspominalam ci, ze zamierzam odwiedzic pania Content.
— A tak. I co u niej slychac?
Vimes znowu wpatrywal sie w kominek. Nie chodzilo tylko o dawne kolezanki ze szkoly. Mial czasem wrazenie, ze Sybil utrzymuje kontakty z kazdym, kogo w zyciu poznala. Lista adresow, na ktore wysylala strzezeniowiedzmowe kartki, siegala juz drugiego tomu.
— Wszystko w porzadku, jak sadze. W kazdym razie zgadza sie, ze…
Ktos zapukal do drzwi. Westchnela.
— Wilikins ma dzisiaj wolne — powiedziala. — Lepiej idz i otworz, Sam. Wiem, ze chcesz.
— Uprzedzalem ich, zeby mi nie przeszkadzali, chyba ze to cos waznego.
— Tak, ale w twojej opinii kazde przestepstwo jest wazne. Na progu stal Marchewa.
— To jakby… polityczna sprawa, sir — powiedzial.
— Co moze sie zdarzyc politycznego za kwadrans dziesiata wieczorem, kapitanie?
— Ktos sie wlamal do Muzeum Chleba Krasnoludow, sir. Vimes spojrzal w szczere, blekitne oczy Marchewy.
— Pewna mysl wpadla mi do glowy, kapitanie — rzekl wolno.
— A ta mysl to: zaginal pewien eksponat.
— Zgadza sie, sir.
— I to replika Kajzerki.
— Tak, sir. Albo wlamali sie zaraz po naszym wyjsciu, albo…
— Marchewa nerwowo oblizal wargi. — Albo ukryli sie, kiedy tam bylismy.
— Czyli jednak nie szczury.
— Nie, sir. Bardzo przepraszam.