Na chodniku lezala czapka z brudnego sukna. Obok czapki ktos napisal wilgotna kreda: „Prosze poMusz temu PieZkoWI”. Obok lezal maly piesek.
Natura nie stworzyla go na przyjaznego, merdajacego ogonem psiaka, ale staral sie. Kiedy tylko ktos przechodzil, siadal na tylnych lapach i piszczal zalosnie.
Cos wpadlo do czapki… Byla to podkladka sruby. Milosierny przechodzien oddalil sie o kilka krokow, kiedy uslyszal:
— Mam nadzieje, szefuniu, ze nogi ci odpadna. Czlowiek sie obejrzal. Pies obserwowal go z uwaga.
— Hau? — powiedzial.
Przechodzien zrobil zdziwiona mine, po czym wzruszyl ramionami i odszedl.
— Tak, hau, hau, niech to szlag — dobiegl go obcy glos, kiedy juz skrecal za rog.
Czyjas reka opadla z gory i chwycila psa za skore na karku.
— Witaj, Gaspode. Mam wrazenie, ze rozwiazalem drobna tajemnice.
— No nie… — jeknal pies.
— Nie byles grzecznym psem, Gaspode — oswiadczyl Marchewa, unoszac zwierzaka tak, by spojrzec mu w oczy.
— Dofrze juz, dofrze. Postaw mnie, co? To foli.
— Musisz mi pomoc, Gaspode.
— Nic z tego. Nie pomagam strazy. Nic osofistego, ale nie poprawilofy to mojej reputacji.
— Nie mowie o pomaganiu strazy, Gaspode. To sprawa osobista i potrzebny mi twoj nos. — Marchewa postawil psa na chodniku i wytarl dlon o koszule. — Niestety, oznacza to, ze potrzebuje tez calej reszty ciebie, choc oczywiscie jestem swiadom, ze pod ta zapchlona sierscia bije zlote serce.
— Akurat — odparl Gaspode. — Nic dofrego nie zaczyna sie od „Musisz mi pomoc”.
— Chodzi o Angue.
— Ozez…
— Chce, zebys ja wytropil.
— Ha… Niewiele psow potrafi tropic wilkolaka, szefie. One sa sprytne.
— Idz do najlepszych, zawsze to powtarzam.
— Najlepszy nos znany wsrod ludzi i zwierzat. — Gaspode zmarszczyl wspomniany obiekt. — A dokad pofiegla?
— Mysle, ze do Uberwaldu.
Gaspode juz prawie uciekl, ale ktos zlapal go za ogon. Marchewa byl szybki.
— To setki mil stad! — krzyknal pies. — A psie mile sa siedem razy dluzsze! Nie ma szans!
— Tak? No to trudno. Glupio, ze w ogole cos takiego proponowalem. — Marchewa puscil go. — Masz racje. To smieszne.
Gaspode obejrzal sie, nagle pelen podejrzen.
— Nie powiedzialem, ze smieszne — oswiadczyl. — Powiedzialem, ze to setki mil stad…
— Tak, ale powiedziales, ze nie ma szans.
— Nie. Powiedzialem, ze ty nie masz szans, zefy mnie na to namowic.
— Moze. Ale nadchodzi zima, sam mowiles, ze bardzo trudno sie tropi wilkolaki, a na dodatek Angua jest glina. Domysli sie, ze zwroce sie do ciebie, i bedzie maskowala swoje slady.
Gaspode zaskomlal.
— Szefie, w tym psim miescie trudno jest zdofyc szacunek. Jesli przez pare tygodni nie wywachaja mnie przy slupach latarni, moja pozycja splynie rynsztokiem.
— Tak, tak. Rozumiem. Zalatwie to jakos inaczej. Nerwowy Nigel wciaz sie tu gdzies kreci, prawda?
— Co? Ten spaniel? Wlasnego tylka fy nie wyniuchal, chocfys go przed nim postawil!
— Podobno ma calkiem dobry nos.
— I sika za kazdym razem, kiedy ktos na niego popatrzy! — warknal Gaspode.
— Slyszalem, ze na dwie mile potrafi wywachac zdechlego szczura.
— Tak? A ja umiem wywachac, jakiego fyl koloru! Marchewa westchnal.
— Coz, nie mam wyboru. Ty nie mozesz tego zrobic, wiec…
— Nie powiedzialem… — Gaspode urwal, by po chwili podjac znowu: — Zrofie to, prawda? Zrofie jak diafli! Oszukasz mnie, za-szantazujesz czy co jeszcze fedzie trzefa, prawda?
— Tak. Jakim cudem piszesz, Gaspode?
— Trzymam krede w zefach. To latwe.
— Madry z ciebie pies, zawsze to wiedzialem. I jedyny gadajacy pies na swiecie.
— Ciszej mow, ciszej! — Gaspode rozejrzal sie nerwowo. — Ten Uferwald to kraina wilkow, tak?
— O tak.
— Moglfym fyc wilkiem, wiesz? Przy innych rodzicach, oczywiscie. — Gaspode pociagnal nosem i ukradkiem rozejrzal sie po ulicy. — Stek? — zapytal.
— Codziennie.
— Zgoda.
Sierzant Colon byl obrazem nedzy i rozpaczy wyrysowanym na nierownym chodniku marna kreda w deszczowy dzien. Siedzial na krzesle i od czasu do czasu spogladal na list, ktory mu wlasnie dostarczono. Jakby mial nadzieje, ze slowa znikna.
— Niech to demony porwa, Nobby — jeknal.
— Spokojnie, Fred — odparl Nobby, aktualnie wizja w organdynie.
— Nie moze mnie awansowac! Zaden ze mnie oficer! Jestem pospolity, typowy i popularny.
— Zawsze tak o tobie mowilem, Fred. Jestes pospolity jak nie wiem co.
— Ale to jest tu napisane, Nobby! Patrz, jego lordowska mosc sam podpisal!
— No, fakt… Moim zdaniem masz trzy mozliwe wyjscia — stwierdzil Nobby.
— Tak?
— Mozesz tam isc i powiedziec mu, ze sie nie zgadzasz… Panike na twarzy Colona zastapila szklista poszarzala groza.
— Bardzo ci dziekuje, Nobby. Uprzedz mnie, zanim wyglosisz nastepna taka sugestie, bo bede musial isc i zmienic gatki.
— Albo mozesz przyjac i tak wszystko spaprac, ze zabierze ci stanowisko…
— Robisz to umyslnie, Nobby!
— Moze warto by sprobowac, Fred.
— Niby tak, ale w kwestii spaprania to trudno byc, no wiesz, precyzyjnym. Wydaje ci sie, ze spaprasz cos tylko troche, a potem to cos wybucha ci w twarz i okazuje sie wielkim spapraniem. A w tych okolicznosciach, Nobby, troche sie martwie, ze jego lordowska mosc moze mi zabrac nie tylko stanowisko. Mam nadzieje, ze nie musze dokladnie tlumaczyc.
— Sluszna uwaga, Fred.
— Chce powiedziec, ze takie spaprania to jak… no, spaprania sa… wiesz, w spapraniu nie da sie przewidziec, jakie bedzie wielkie.
— Trzecie wyjscie to jakos sie z tym pogodzic.
— Nie pomagasz mi, Nobby.
— To tylko pare tygodni, zanim wroci pan Vimes.
— Przypuscmy, ze nie wroci. Paskudne miejsce, ten Uberwald. Slyszalem, ze to sama nedza spowita tajemnica. Nie brzmi to dobrze. Mozna gdzies wpasc. A wtedy utkne w tym na dobre, nie? A nie wiem, jak sie oficeruje.
— Nikt nie wie, jak sie oficeruje, Fred. Dlatego istnieja oficerowie. Gdyby cokolwiek wiedzieli, byliby sierzantami.
Colon znowu sie wykrzywil w grymasie rozpaczliwego zamyslenia. Jako czlowiek przez cale zycie noszacy