— Widze, ze to dla mnie troche za wiele. I jeszcze te papiery… Wiesz, Nobby, ja i papiery…
— Jestes bardzo uwaznym czytelnikiem, Fred, i tyle. Widzialem, jak cale wieki poswiecasz na jedna strone. Przetrawiasz ja z godnoscia, myslalem wtedy.
Colon poweselal troche.
— Tak, to wlasnie robie.
— Nawet jesli to tylko menu w klatchianskim barze na wynos, widzialem, ze wpatrujesz sie czasem cala minute w jedna linijke.
— Wiesz, nie mozna pozwolic, zeby ci wycieli jakis numer — odparl Colon i wypial piers, a przynajmniej wypial ja bardziej.
— Potrzebujesz adiutanta — stwierdzil Nobby, unoszac suknie, by przestapic nad kaluza.
— Potrzebuje?
— Tak. Z powodu tego, ze jestes figurantem i musisz dawac przyklad swoim ludziom.
— Aha. Racja. No tak. — Colon z ulga przyjal ten pomysl. — Trudno przeciez oczekiwac, ze czlowiek sam wszystko zrobi i jeszcze bedzie czytal dlugie slowa. Prawda?
— Wlasnie — potwierdzil Nobby. — Na dodatek w Yardzie mamy o jednego sierzanta mniej.
— Sluszna uwaga, Nobby. Bedzie duzo pracy. Przez chwile szli w milczeniu.
— Moglbys kogos awansowac — podpowiedzial Nobby.
— Moglbym?
— A po co mialbys byc szefem, gdybys nie mogl?
— To prawda. A sytuacja jest raczej wyjatkowa. Hmm… Masz jakies pomysly, Nobby?
Nobby westchnal w duchu. Slepe ryby z glebokich jaskin nawet noca szybciej by doznaly olsnienia niz Fred Colon w bialy dzien.
— Pewne nazwisko, owszem, przychodzi mi do glowy — przyznal.
— Aha, juz wiem. Tak. Reg Shoe, zgadlem? Niezle pisze, bystry jest i oczywiscie zachowuje chlodny umysl. Praktycznie lodowaty.
— Ale jest troche martwy — przypomnial Nobby.
— Tak, to chyba przemawia przeciwko niemu.
— I w nieoczekiwanych momentach rozpada sie na kawalki.
— To prawda — przyznal kapitan Colon. — Nikt nie lubi, kiedy po podaniu reki ma wiecej palcow niz na poczatku.
— Moze wiec najlepiej bedzie wziac pod uwage kogos, kto byl nieslusznie pomijany — tlumaczyl Nobby, zmierzajac prosto do celu. — Kogos, czyja twarz moze troche nie pasowac. Kogos, czyje doswiadczenie w strazy ogolnie, a w Wydziale Ruchu w szczegolnosci moze sie okazac bardzo przydatne dla miasta, jesli tylko ludzie nie beda ciagle mu wypominac jednego czy dwoch potkniec, ktore zreszta i tak sie nie wydarzyly.
Wsrod dolin i wzniesien twarzy Colona zaswitala jutrzenka inteligencji.
— Aha — powiedzial. — Rozumiem. Sam nie wiem, dlaczego na to nie wpadlem na samym poczatku, Nobby.
— No, to twoja decyzja, Fred… to znaczy kapitanie — odparl z przekonaniem Nobby.
— Ale przypuscmy, ze pan Vimes sie nie zgodzi. Wroci przeciez za pare tygodni.
— To wystarczy.
— I nie masz nic przeciwko?
— Ja? Przeciwko? Skad. Znasz mnie, Fred, zawsze jestem gotow, by wykonac swoja robote.
— Nobby…
— Tak, Fred?
— Ta suknia…
— Tak, Fred?
— Myslalem, ze nie zajmujemy sie juz… zmniejszaniem natezenia ruchu.
— Tak, Fred. Ale pomyslalem, ze bede ja mial w gotowosci, zeby ruszyc do akcji, gdybys jednak postanowil, ze powinnismy.
Chlodny wiatr dmuchal nad polami kapusty. Do Gaspode’a przynosil — oprocz przemoznych kapuscianych aromatow — takze czerwony odor wozow z gnojem, powiewy sosny, gor, sniegu, potu i starego dymu z cygar. Ten ostatni byl wynikiem przyzwyczajenia woznicow, by palic wielkie, tanie cygara. Odpedzaly muchy.
To bylo lepsze niz wzrok. Przed Gaspode’em rozposcieral sie swiat zapachow.
— Lapy mnie fola — poskarzyl sie.
— Grzeczny piesek — odparl Marchewa.
Droga sie rozwidlala. Gaspode przystanal i zaczal wachac dookola.
— Tu mamy cos ciekawego — oznajmil. — Troche gnoju zeskoczylo z wozu i pofieglo przez te pola. Miales racje.
— Mozesz wyczuc tu gdzies wode? — zapytal Marchewa, rozgladajac sie po rowninie.
Plamiasty nos Gaspode’a zmarszczyl sie z wysilku.
— Staw. Nie za duzy. Jakas mile stad.
— Na pewno pobiegla w tamta strone. Jest bardzo skrupulatna, jesli chodzi o czystosc. To niezwykle u wilkolakow.
— Ja tam nigdy nie lufilem sie moczyc — odparl Gaspode.
— Doprawdy?
— Po co ta ironia? Mialem kiedys K-A-P-I-E-L, rozumiesz, wiec to nie tak, ze nie wiem, o czym mowie.
Staw lezal posrodku kepy szarpanych wiatrem drzew. Sucha trawa szumiala cicho. Samotna lyska ukryla sie w trzcinie, gdy Marchewa z Gaspode’em podeszli blizej.
— Tak, to tutaj — oswiadczyl Gaspode. — Duzo nawozu wchodzi do wody i… — Obwachal poruszony mul. — Tak, ona wychodzi. Hm.
— Jakis problem? — spytal Marchewa.
— Co? Nie, nie. Czysty zapach. Kieruje sie w strone gor, tak jak mowiles.
Hm. — Gaspode usiadl i podrapal sie tylna lapa. — Jestjakis problem, widze przeciez…
— No, przypuscmy, ze to cos fardzo zlego, o czym naprawde wolalfys nie wiedziec, a ja fym odkryl, co to takiego… Jak fys zareagowal, gdyfym ci powiedzial? Fo rozumiesz, niektorzy wola zostac w nieswiadomosci. To sprawa osofista.
— Gaspode!
— Nie jest sama. Jest z nia inny wilk.
— Ach. — Lagodny, obojetny usmiech Marchewy nie zmienil sie ani odrobine.
— Eee… meskiej proweniencji — dodal Gaspode. — Wilczy chlopiec. Ehm… I to fardzo.
— Dziekuje ci, Gaspode.
— Niezwykle wrecz samczy. Hm. Zdecydowanie. Fardzo wyraznie.
— Tak. Mysle, ze zrozumialem.
— A to tylko slowa. W zapachu to duzo fardziej… no, dofitne.
— Bardzo ci jestem wdzieczny, Gaspode. A kieruja sie…
— Nadal prosto w strone gor, szefie — odpowiedzial Gaspode tak delikatnie, jak tylko potrafil.
Nie byl pewien wszystkich szczegolow ludzkich relacji seksualnych, a w te, ktorych byl pewien, wciaz nie do konca potrafil uwierzyc. Wiedzial jednak, ze sa o wiele bardziej skomplikowane od tych, ktorymi cieszy sie psie bractwo.
— Ten zapach…
— Ten niezwykle wrecz samczy, o ktorym mowilem?
— Tak jest, wlasnie ten — odparl spokojnie Marchewa. — Potrafilbys go wyczuc z konia?
— Moglfym go wyczuc z nosem w worku cefuli.
— To dobrze. Poniewaz mysle, ze powinnismy ruszyc nieco szybciej.
— Tak wlasnie myslalem, ze to pomyslisz.