— Ani tez, jak widze, wiekszosci zywych.
— Sir! — Colon pochylil sie, wykrzywiajac twarz w upiornym grymasie konspiracyjnego porozumienia. — Tak miedzy nami, sir, komendant Vimes byl dla nich o wiele za miekki. Za duzo uchodzilo im plazem. Zaden cukier nie jest bezpieczny, sir!
Vetinari zmruzyl powieki, ale teleskopy na planecie Colon byly o wiele za prymitywne, by wykryc jego nastroj.
— Rzeczywiscie, przypominam sobie, ze komendant wymienial kilku funkcjonariuszy, ktorych punktualnosc, zachowanie oraz ogolna bezuzytecznosc stanowily straszny przyklad dla reszty ludzi.
— O to mi wlasnie chodzi — odparl tryumfalnie Colon. — Jedno zgnile jablko moze zepsuc cala beczke.
— Mam wrazenie, ze zostal juz tylko koszyk. Moze kobialka…
— Prosze sie nie martwic, wasza lordowska mosc. Pozmieniam te uklady i szybko ich rozruszam.
— Jestem przekonany, ze potrafi mnie pan zadziwic jeszcze bardziej. — Vetinari oparl sie wygodnie. — Z cala pewnoscia bede pana obserwowal jako kogos, komu warto sie przyjrzec. A teraz, panie pelniacy obowiazki kapitana, czy ma pan jeszcze jakies sprawy, o ktorych warto wspomniec?
— Wszedzie cisza i spokoj, sir!
— Chcialbym, zeby tak bylo — zapewnil Vetinari. — Zastanawialem sie tylko, czy dzieje sie cokolwiek w zwiazku z obywatelem tego miasta… — Zerknal na kartke. — Sonkym.
Niewiele braklo, by kapitan Colon polknal wlasny jezyk.
— Drobna sprawa, sir — wykrztusil.
— A zatem Sonky zyje?
— Ehm… znaleziony martwy, sir!
— Zamordowany?
— Sir!
— Cos takiego… Wielu ludzi nie uznaloby tego za drobna sprawe. Sonky, na przyklad.
— No wiec, sir, nie kazdy pochwala to, co on robi, sir!
— Czy obaj mamy na mysli Wallace’a Sonky’ego? Wytworce produktow gumowych?
— Sir!
— Kalosze i rekawiczki nie wydaja mi sie szczegolnie kontrowersyjne, panie pelniacy obowiazki kapitana.
— Chodzi o te, no… te inne rzeczy, sir! — Colon zakaszlal nerwowo. — On produkuje gumowe pokrowce, sir!
— Ach, srodki zapobiegawcze.
— Wielu ludzi nie zgadza sie na takie rzeczy, sir.
— Tak slyszalem.
Colon znowu wyprostowal sie na bacznosc.
— To nie jest naturalne, moim zdaniem, sir. Nie popieram rzeczy nienaturalnych.
Vetinari wydawal sie szczerze zdumiony.
— Chce pan powiedziec, ze jada pan mieso na surowo i spi na drzewie?
— Sir?
— Nic, nic. Ktos w Uberwaldzie interesowal sie nim ostatnio, a teraz Sonky nie zyje. Oczywiscie nawet mi przez mysl nie przeszlo, by dyktowac strazy, co ma robic. — Obserwowal Colona uwaznie, by sprawdzic, czy dotarl do niego sens. — Powiedzialem, ze panu pozostawiam decyzje, co objac sledztwem w tym zaaferowanym miescie.
Colon znalazl sie zagubiony w obcym kraju, bez mapy.
— Dziekuje, sir! — rzucil tylko. Vetinari westchnal.
— A teraz, panie pelniacy obowiazki kapitana, z pewnoscia wiele spraw wymaga panskiej uwagi.
— Sir, planuje…
— To znaczy, prosze nie pozwolic mi dluzej sie zatrzymywac.
— Alez to drobiazg, sir, mam mnostwo czasu…
— Do widzenia, pelniacy obowiazki kapitana Colon.
Na zewnatrz, w przedpokoju, Colon stal nieruchomo, az jego serce zwolnilo z glosnego wycia do cichego warkotu.
Ogolnie rzecz biorac, spotkanie poszlo dobrze. Bardzo dobrze. Zadziwiajaco dobrze, wlasciwie. Praktycznie rzecz biorac, jego lordowska mosc obdarzyl go calkowitym zaufaniem. Powiedzial, ze warto mu sie przygladac.
Zastanowil sie, dlaczego przez tyle lat tak sie bal awansu na oficera. Po prawdzie nie ma w tym nic trudnego, kiedy juz czlowiek chwyci byka w zeby. Gdyby tylko zaczal pare lat wczesniej… Oczywiscie, nie da slowa powiedziec na pana Vimesa, ktory naprawde powinien na siebie uwazac w tych niebezpiecznych obcych stronach… No ale Fred Colon byl juz sierzantem, kiedy Sam Vimes byl kompletnym zoltodziobem, nie? Tylko wrodzona skromnosc kazala mu przez te lata trzymac sie w drugim szeregu. Kiedy Sam Vimes wroci, a Patrycjusz rzuci jakies dobre slowo, Freda Colona z pewnoscia czeka awans.
Tylko do stopnia pelnego kapitana, oczywiscie, myslal, stapajac dumnie po schodach — bardzo ostroznie, gdyz dumne stapanie jest praktycznie niemozliwe, jesli sie schodzi w dol. Nie chcialby wyzszej rangi od kapitana Marchewy. To byloby… niewlasciwe.
Ten fakt demonstruje, ze chocby ktos byl calkiem oblakany wladza, zawsze pozostaje w nim jakis szczatkowy instynkt samozachowawczy.
Najpierw odebral kurczaki, myslal Gaspode, przeciskajac sie miedzy nogami ludzi. Niesamowite. Nie zatrzymali sie jednak, zeby je zjesc. Gaspode zostal wcisniety do sakwy przy siodle i naprawde nie chcialby drugi raz przezyc takich dziesieciu mil, zwlaszcza tak blisko zapachu pieczonego kurczecia.
Wygladalo na to, ze odbywa sie tu targ; szczucie wilka pozostawiono na koniec, jako cos w rodzaju ceremonii zamkniecia. Ustawiono ploty w nierowny krag. Mezczyzni trzymali za obroze psy-wielkie, ciezkie, nieprzyjazne z wygladu psy, juz teraz oszalale z podniecenia i rozjuszonej glupoty.
Przy plotach stala klatka. Gaspode przecisnal sie do niej i przez drewniane prety spojrzal na stos szarego futra w cieniu.
— Wyglada na to, ze jestes w ciezkim polozeniu, kolego — powiedzial.
Wbrew legendom — a istnieje wiele legend o wilkach, choc zwykle sa to legendy o tym, co mysla o wilkach ludzie — schwytany wilk czesciej bedzie piszczal i skomlal, niz szalal ze zlosci. Ten jednak musial uznac, ze nie ma nic do stracenia. Przy pretach klapnela pokryta drobinkami piany paszcza.
— No wiec gdzie reszta twojego stada? — zapytal Gaspode.
— Nie ma stada, maluchu!
— Aha. Samotny wilk, tak?
Najgorszy rodzaj, pomyslal Gaspode. Pieczony kurczak nie jest tego wart, uznal. A glosno warknal:
— Widziales w okolicy jakies inne wilki?
— Dobrze. A chcesz wydostac sie stad zywy?
— Zabije ich wszystkich!
— Pewnie, pewnie, ale widzisz, ich jest duzo. Nie masz szans. Rozerwa cie na strzepy. Psy sa o wiele paskudniejsze od wilkow.
Wilcze slepia zmruzyly sie w mroku.
— Czemu mi to mowisz, psie?
— Bo przyszedlem, zeby ci pomoc, rozumiesz. Rob, co ci powiem, a za pol godziny bedziesz wolny. W przeciwnym razie jutro staniesz sie dywanikiem u kogos na podlodze. Twoj wybor. Oczywiscie, moze z ciebie nie zostac tyle, zeby starczylo na dywanik.
Przez chwile wilk nasluchiwal szczekania psow. Trudno bylo zywic zludzenia co do ich zamiarow.
— Co masz na mysli? — zapytal.