coraz zimniejsze i surowsze, wznoszace sie wraz z zachodem slonca, rozbrzmiewalo wycie.

Slyszeli je ze wszystkich stron: glosne, zalosne zawodzenie wsrod zamarznietych drzew.

— Sa juz tak flisko, ze je czuje — oswiadczyl Gaspode. — Fiegna za nami od kilku dni.

— Nie ma zadnego potwierdzonego przypadku wilka, atakujacego doroslego czlowieka bez prowokacji — odparl Marchewa.

Obaj kulili sie pod jego plaszczem. Gaspode odpowiedzial po chwili:

— I to dofrze, tak? — odpowiedzial Gaspode po chwili.

— O co ci chodzi?

— My, psy, mamy tylko male mozdzki, ale wydaje mi sie, ze powiedziales wlasnie „zaden nieprowokujacy dorosly czlowiek nie przezyl, zefy o tym opowiedziec”, prawda? Taki wilk musi tylko zadfac, zefy zafijac ludzi na osofnosci, gdzie nikt go nie zofaczy. Tak?

Coraz wiecej sniegu osiadalo na plaszczu. Byl duzy i ciezki, przetrwal niejedna dluga noc w ankhmorporskim deszczu. Przed nimi migotalo i syczalo male ognisko.

— Wolalbym, zebys tego nie mowil, Gaspode.

Opadaly wielkie, ciezkie platki sniegu. Zima szybko schodzila z gor.

— Wolalfys, zefym tego nie powiedzial?

— Ale… nie. Jestem pewien, ze nie ma sie czego obawiac. Sniezna czapa niemal calkowicie przykrywala plaszcz.

— Nie powinienes wymieniac konia na te sniegowe futy w ostatnim domu — stwierdzil Gaspode.

— Biedak byl juz ledwie zywy. Poza tym trudno to uznac za wymiane. Ci ludzie nie chcieli wyjsc z komina. Powiedzieli tylko, zebym sobie zabral, na co mam ochote.

— Powiedzieli, ze mozemy zafrac wszystko, fyle oszczedzic im zycie.

— Wlasnie. Sam nie wiem, czemu, przeciez sie do nich usmiechnalem. Zabrzmialo psie westchnienie.

— Klopot polega na tym, rozumiesz, ze moglfys mnie wiezc na koniu, ale tutaj mamy glefoki snieg, a ja jestem tylko malym pieskiem. Moje proflemy leza flizej ziemi… Mam nadzieje, ze nie musze dokladniej tlumaczyc.

— Mam w plecaku troche zapasowych rzeczy. Moglbym ci zrobic… plaszcz…

— Plaszcz nie zalatwi sprawy.

Znowu rozleglo sie wycie, tym razem o wiele blizej.

Snieg spadal szybciej. Syk ognia zmienil sie w skwierczenie. Po chwili plomienie zgasly.

Gaspode nie radzil sobie w sniegu. Nie byl to rodzaj opadu, z jakim normalnie sie spotykal. W miescie zawsze znalazl sie jakis cieply kat, jesli sie wiedzialo,[gdzie szukac. Zreszta snieg pozostawal sniegiem najwyzej godzine czy dwie, po czym zmienial sie w brazowa maz, ktora byla wdeptywana w zwykle bloto na ulicach.

Ulice… Gaspode naprawde tesknil za ulicami. Na ulicach potrafil byc inteligentny. Tutaj byl durniem w bagnie.

— Ogien zgasl — zauwazyl. Marchewa nie odpowiadal.

— Mowilem, ze ogien zgasl…

Tym razem odpowiedzia bylo chrapniecie.

— Sluchaj, nie wolno ci zasypiac — skomlal Gaspode. — Nie teraz! Zamarzniemy na smierc!

Nastepny glos w nocnym wyciu sprawial wrazenie, jakby dobiegal zza ledwie kilku drzew. Gaspode w nieskonczonej zaslonie sniegu chyba dostrzegal jakies ciemne ksztalty.

— …Jesli fedziemy mieli szczescie — wymamrotal.

Polizal Marchewe po twarzy — posuniecie sprawiajace zwykle, ze lizany z miotla w reku gonil Gaspode’a ulica. Tutaj jedynym rezultatem okazalo sie tylko kolejne chrapniecie.

Mysli Gaspode’a pedzily jak oszalale.

Oczywiscie byl psem, a psy i wilki… no, sa tym samym, nie? Wszyscy to wiedza. Nooo, odezwal sie zdradziecki glos w jego mozgu, moze wiec to nie Marchewa i Gaspode maja klopoty, ale sam Marchewa? Tak jest, bracia! Razem ruszymy na dzikie lowy w blasku ksiezyca! Ale najpierw zjedzmy te malpe!

Jednak od strony ogona…

Chorowal na stwardnienie lapy, rozmiekczenie lapy, lizawy jezyk, skrofuly i parchy oraz cos dziwnego na karku, gdzie nie potrafil dosiegnac. Jakos nie mogl sobie wyobrazic, ze wilki mowia „Hej, on jest jednym z nas!”.

Poza tym, choc zebral, walczyl, oszukiwal i kradl, nigdy jeszcze nie byl Niedobrym Psem.

Aby zaakceptowac te teze, niezbedna byla pewna wprawa w dyskusjach religijnych, jako ze spora liczba kielbasek i porcji miesa zniknela ze straganow rzeznikow w smudze szarosci, pozostawiajacej unoszacy sie w powietrzu zapach dywanika z ubikacji. Mimo to w glebi serca Gaspode byl pewien, ze nigdy nie przekroczyl granicy bycia zwyklym Niegrzecznym Chlopczykiem. Nigdy nie ukasil reki, ktora go karmila[13]. Nigdy nie zrobil Tego na dywanie. Nigdy nie uchylal sie od Obowiazku. Strasznie go to meczylo, ale co robic. Pies ma swoja godnosc.

Zaskomlal, kiedy ze wszystkich stron zblizyl sie pierscien ciemnych ksztaltow.

Blyszczaly slepia.

Zaskomlal znowu, a potem warknal, kiedy otoczyla go niewidzialna, zebata smierc.

Najwyrazniej nie zrobilo to wrazenia na nikim, nie wylaczajac Gaspode’a.

Nerwowo zamerdal ogonem.

— Tylko przechodzilismy — oswiadczyl uprzejmie, choc zduszonym glosem. — Nikomu nie sprawimy klopotow.

Mial silne wrazenie, ze mrok za platkami sniegu staje sie coraz bardziej zatloczony.

— Jak tam, byliscie juz na wakacjach?

To takze nie wydawalo sie dobrze przyjete.

No coz, w takim razie to juz to. Slynna Ostatnia Obrona, Wierny Pies Broni Swego Pana. Jaki Dobry Pies! Szkoda, ze nie zostanie nikt, zeby o tym opowiedziec.

— Moj! Moj! — szczeknal i warczac, skoczyl ku najblizszej sylwetce. Wielka lapa strzepnela go na ziemie i przycisnela rozciagnietego do sniegu.

Spojrzal w gore, ponad dlugim pyskiem i bialymi klami, prosto w oczy, ktore wydawaly sie znajome.

— Hmoj! — warknal wilk. To byla Angua.

* * *

Powozy zwolnily do tempa spacerowego; jechaly droga pelna dziur pod swiezym sniegiem, a kazda byla niczym lamiaca kola pulapka w ciemnosci.

Vimes pokiwal glowa, gdy zobaczyl ognie mrugajace kilka mil w glebi przeleczy. Po obu stronach drogi dawne lawiny usypaly wysokie rumowiska, ktore porastal las.

Zeskoczyl cicho z tylu powozu i zniknal w mroku.

Pierwsza kareta zatrzymala sie przed pniem zwalonym w poprzek drogi. Nastapilo jakies poruszenie, po czym woznica zsunal sie w bloto, i zaraz puscil biegiem przelecza w droge powrotna.

Spomiedzy drzew wysunely sie jakies postacie. Jedna z nich przystanela obok drzwiczek pierwszej karety i sprawdzila klamke.

Swiat na chwile wstrzymal oddech. Postacie musialy to wyczuc, gdyz mezczyzna odskakiwal juz na bok, gdy cale drzwiczki i rama wokol nich wypadly na zewnatrz w chmurze odlamkow. Vimes zauwazyl kiedys wazna ceche ogniska: tylko idiota staje miedzy nim a trollem trzymajacym kusze o naciagu 2000 funtow. To nie pieklo wybuchlo na ziemi. To byl tylko Detrytus. Ale z odleglosci kilku stop trudno bylo dostrzec roznice.

Kolejna postac siegnela do drzwiczek drugiego powozu, zanim ukryty w ciemnosciach Vimes strzelil i z gluchym stuknieciem trafil ja w ramie. Potem przez okno wyskoczyl Inigo, wyladowal na ziemi, przetoczyl sie z calkiem nieurzednicza gracja, stanal przed jednym z bandytow i z szerokiego zamachu uderzyl go kantem dloni w szyje. Vimes widywal juz te sztuczke. Zwykle tylko irytowala ludzi, czasami skutkowala konczacym walke ciosem.

Nigdy jeszcze nie widzial, by w ten sposob ktos stracil czlowiekowi glowe.

— Wszyscy stac!

Sybil zostala wypchnieta z karety. Za nia wysiadl mezczyzna z kusza w reku.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×