— Przepraszam, Sam, ze cie zawiodlam — szepnela. — To bylo takie okropne…
Vimes, stworzony przez nature jako jeden z tych mezczyzn, ktorzy nie sa zdolni do pocalowania publicznie wlasnej zony, poklepal ja bezradnie po ramieniu. Myslala, ze to ona go zawiodla. To bylo nie do zniesienia.
— Zaraz bedziesz… To znaczy Cudo zajmie sie… Aja… zalatwie sprawy i zaraz bede przy tobie — obiecal. — Przypuszczam, ze dostaniemy dobra sypialnie.
Skinela glowa, wciaz nie podnoszac glowy.
— No… ide zaczerpnac swiezego powietrza — rzekl i wyszedl na zewnatrz.
Snieg na chwile przestal padac. Chmury czesciowo przeslonily ksiezyc, powietrze pachnialo mrozem.
Jakas postac zeskoczyla z dachu i zdumiala sie, gdy Vimes odwrocil sie blyskawicznie i przycisnal ja do sciany.
Poprzez czerwona mgle Vimes rozpoznal oswietlona ksiezycem twarz Iniga Skimmera.
— Moze bys… — zaczal.
— Prosze spojrzec w dol, wasza laskawosc — przerwal mu Skimmer. — Mhm, mhm.
Vimes zdal sobie sprawe z delikatnego klucia ostrza noza nabrzuchu.
— Spojrz jeszcze nizej — powiedzial. Inigo spojrzal. I przelknal sline. Vimes takze mial noz.
— Wiec naprawde nie jest pan dzentelmenem — stwierdzil Skimmer.
— Wystarczy, ze zrobisz jeden nagly ruch, a tez nie bedziesz — odparl Vimes. — Jak sie zdaje, osiagnelismy cos, co sierzant Colon uparcie nazywa „padem”.
— Zapewniam, ze pana nie zabije — oswiadczyl Inigo.
— To wiem — odparl Vimes. — Ale czy sprobujesz?
— Nie. Jestem tu, aby pana chronic, mhm, mhm.
— Vetinari cie przyslal, co?
— Wie pan, ze nigdy nie zdradzamy tozsamosci…
— To prawda. Bardzo jestescie honorowi… — Vimes wyplul niemal to slowo. — Pod tym wzgledem.
Obaj rozluznili sie nieco.
— Zostawil mnie pan samego, otoczonego przez wrogow — powiedzial Inigo, ale bez specjalnych pretensji.
— Czemu mam sie przejmowac losem bandy zbojow? — odparl Vimes. — Jestes skrytobojca.
— Jak pan to odkryl? Mrnf?
— Gliniarz patrzy, jak ludzie chodza. Klatchianie mowia, ze noga jest druga twarza czlowieka. Wiedziales o tym? A ten twoj urzedniczy krok „taki jestem nieszkodliwy”, byl za dobry, zeby w niego uwierzyc.
— Chce pan powiedziec, ze tylko na podstawie mojego sposobu chodzenia…
— Nie. Nie zlapales pomaranczy.
— Niech pan da spokoj…
— Naprawde. Ludzie albo lapia, albo sie uchylaja. Ty widziales, ze to nie zagrozenie. A kiedy wzialem cie za ramie, wyczulem metal pod ubraniem. Potem wyslalem tylko sekara z twoim rysopisem.
Puscil Iniga i ruszyl do karety, odslaniajac plecy. Wyjal cos ze skrzyni, odwrocil sie i pomachal.
— Wiem, ze to twoje — powiedzial. — Przeszukalem twoj bagaz. Jesli kiedykolwiek zlapie kogos z czyms takim w Ankh-Morpork, zmienie jego zycie w koszmar, jak to tylko glina potrafi. Czy to jasne?
— Jesli zlapie pan kogos z czyms takim w Ankh-Morpork, wasza laskawosc, i tak bedzie mial szczescie, ze Gildia Skrytobojcow nie dorwala go pierwsza, mmf. Sa na naszej liscie sprzetu zakazanego w miescie. Ale teraz znalezlismy sie bardzo daleko od Ankh-Morpork. Mmf, mmf.
Vimes przez chwile obracal przedmiot w dloniach. Wygladal mniej wiecej jak mlotek z dluga raczka, a moze dziwnie skonstruowana luneta. Zasadniczo jednak byl sprezyna. Tym w koncu jest przeciez kusza.
— Paskudnie sie je laduje — powiedzial. — Myslalem, ze przepukliny dostane, kiedy probowalem napiac to o skale. Daje tylko jeden strzal.
— Ale to strzal, ktorego nikt sie nie spodziewa, mhm, mhm.
Vimes przytaknal. Cos takiego mozna by ukryc nawet w nogawce spodni. Jednak mysl o tej energii zmagazynowanej tak blisko wymagalaby nerwow ze stali. I innych czesci ze stali rowniez, jesli sie chwile zastanowic.
— To nie jest bron. To sluzy do zabijania ludzi — zauwazyl. — Jak wiekszosc broni — odparl Inigo.
— Nie, wcale nie. Bron sluzy do tego, zeby nie trzeba bylo zabijac ludzi. Jest… zeby ja miec. Zeby ja widzieli. Dla ostrzezenia. Ale nie to. To sluzy do ukrycia gdzies, a potem wyjecia i zabijania ludzi w ciemnosci. A gdzie jest ta druga rzecz?
— Wasza laskawosc…?
— Noz nareczny. Nie probuj mnie oszukiwac.
Inigo wzruszyl ramionami. Wskutek tego ruchu cos srebrzystego wystrzelilo mu z rekawa; byla to starannie uksztaltowana klinga, wyscielana z jednej strony i ustawiajaca sie wzdluz kantu dloni. Cos szczeknelo pod marynarka.
— Wielcy bogowie… — westchnal Vimes. — Czy ty wiesz, czlowieku, ile razy juz ktos probowal mnie zamordowac?
— Tak, wasza laskawosc. Dziewiec razy. Gildia ustalila honorarium za pana na szescset tysiecy dolarow. Ostatnim razem, kiedy zlozono nam propozycje, nie zglosil sie zaden z naszych czlonkow. Mhm, mhm.
— Ha!
— A przy okazji… i calkiem nieoficjalnie, ma sie rozumiec, bylibysmy wdzieczni za informacje co do polozenia ciala szacownego Eustace’a Bassingly-Gore’a, mhm, mhm.
Vimes poskrobal sie po nosie.
— To byl ten, ktory probowal zatruc moj krem do golenia?
— Tak, wasza laskawosc.
— No coz, jesli jego cialo nie bylo wyjatkowo sprawnym plywakiem, to wciaz znajduje sie na statku plynacym do Ghatu szlakiem wokol Przyladka Terroru. Zaplacilem kapitanowi tysiac dolarow, zeby nie zdejmowal mu lancuchow przed Zambingo. To zagwarantuje mu przyjemny spacer do domu przez dzungle Klatchu i jestem przekonany, ze znajomosc rzadkich trucizn bardzo mu sie tam przyda, choc moze nie az tak bardzo, jak wiedza o odtrutkach.
— Tysiac dolarow!
— Mial przy sobie tysiac dwiescie dolarow. Reszte wplacilem jako darowizne dla Slonecznego Schroniska dla Chorych Smokow. Przy okazji, mam pokwitowanie. Wiem, ze wy tam bardzo dbacie o pokwitowania.
— Ukradl pan jego pieniadze? Mhm, mhm.
Vimes odetchnal gleboko. Jego glos, kiedy juz zabrzmial, byl calkowicie, absolutnie spokojny.
— Nie mialem ochoty tracic wlasnych. A on wlasnie probowal mnie zabic. Pomysl o tym jak o inwestycji w jego zdrowie. Oczywiscie jesli w odpowiednim czasie zechce sie ze mna spotkac, dopilnuje, zeby dostal, co mu sie nalezy.
— Jestem… zdumiony, wasza laskawosc. Mhm, mhm. Bassingly-Gore byl wyjatkowo kompetentnym szermierzem.
— Naprawde? Zwykle nie czekam, zeby przekonac sie o takich rzeczach.
Inigo rzucil mu ten swoj waski usmieszek.
— A dwa miesiace temu sir Richarda Liddeleya znaleziono przywiazanego do fontanny na placu Sator, pomalowanego na rozowo i z flaga wetknieta w…
— Bylem w wielkodusznym nastroju — odparl Vimes. — Przykro mi, nie bawie sie w wasze gry.
— Skrytobojstwo nie jest gra, wasza laskawosc.
— Chodzi mi o sposob, w jaki wy gracie.
— Musza obowiazywac jakies reguly. Inaczej zapanowalaby anarchia. Mhm, mhm. Pan ma swoj kodeks, a my swoj.
— I wyslali cie tutaj, zebys mnie ochranial?
— Mam tez inne umiejetnosci, ale… tak.
— A czemu sadzisz, ze bedziesz mi potrzebny?
— No coz, wasza laskawosc, oni tu nie uznaja zadnych regul.
— Przez wieksza czesc swojego zycia mam do czynienia z ludzmi, ktorzy nie uznaja zadnych regul.
— Tak, oczywiscie. Ale kiedy ich pan zabija, nie wstaja z martwych.