— Nigdy nikogo nie zabilem! — oburzyl sie Vimes.
— Strzelil pan temu bandycie w krtan.
— Celowalem w ramie.
— Rzeczywiscie, troche znosi w lewo — przyznal Inigo. — Chcial pan powiedziec, ze nigdy nie probowal pan nikogo zabic. Ja natomiast owszem. A tutaj wahanie moze nie byc dopuszczalna opcja. Mmf.
— Nie wahalem sie! Inigo westchnal.
— W gildii, wasza laskawosc, unikamy… teatralnosci.
— Teatralnosci?
— Ta zabawa z cygarem…
— Chodzi ci o ten moment, kiedy zamknalem oczy, a oni musieli patrzec na plomien w ciemnosci?
— Ach… — Inigo zawahal sie. — Ale mogli pana wtedy zastrzelic.
— Nie. Nie stanowilem zagrozenia. No i slyszales jego glos. Ja czesto takie slysze. Taki czlowiek nie zastrzeli nikogo za szybko, zeby sobie nie psuc zabaw)’. Moge zalozyc, ze nie masz na mnie kontraktu?
— To prawda.
— I mozesz to przysiac?
— Na moj honor skrytobojcy.
— No tak — mruknal Vimes. — W tym miejscu pojawia sie pewien klopot. Poza tym, nie wiem, jak to ujac, Inigo, ale nie zachowujesz sie jak typowy skrytobojca. Lord taki, sir owaki… Gildia to szkola dla dzentelmenow, ale ty… a bogowie swiadkami, ze nie chce cie tym urazic… wlasciwie nim nie jestes.
Inigo musnal palcem czolo.
— Stypendysta, drogi panie.
Na bogow, to sie zgadza, pomyslal Vimes. Takich przecietnych zabojcow amatorow mozna znalezc na kazdej ulicy. Zwykle to pomylency, pijacy albo jakas biedna kobieta, ktora miala ciezki dzien, a maz podniosl na nia reke o jeden raz za wiele i nagle dwadziescia lat frustracji musialo sie uwolnic. Zabicie kogos obcego bez zlosci czy satysfakcji innej niz duma fachowca z dobrze wykonanej pracy to umiejetnosc tak rzadka, ze armie poswiecaja dlugie miesiace, by wpoic ja mlodym zolnierzom. Ludzie zwykle cofna sie przed zamordowaniem kogos, komu nie zostali przedstawieni.
Gildia musiala miec jednego czy dwoch ludzi takich jak Inigo. Czy jakis filozoficzny dran nie stwierdzil kiedys, ze rzady potrzebuja tez rzeznikow, nie tylko pasterzy? Vimes wskazal mala kusze.
— No dobrze, zabierz to — powiedzial. — Ale mozesz wszystkim przekazac, ze jesli kiedykolwiek zobacze cos takiego na ulicy, wepchne wlascicielowi tam, gdzie slonce nie dochodzi.
— Ach… To takie zabawnie nazwane miejsce w Lancre, prawda? Jakies piecdziesiat mil stad, o ile pamietam, Mhm, mhm.
— Mozesz byc pewien, ze potrafie znalezc skrot.
Gaspode raz jeszcze dmuchnal Marchewie w ucho. — Pora sie ofudzic — zawarczal.
Marchewa otworzyl oczy, zamrugal, by stracic snieg z rzes, po czym sprobowal sie ruszyc.
— Lez spokojnie, dofra? — poradzil mu Gaspode. — Jesli ma ci to pomoc, mysl o nich jako o fardzo ciezkiej pierzynie.
Marchewa szarpnal sie slabo. Lezace na nim wilki zmienily nieco pozycje.
— Ogrzewaja cie — tlumaczyl Gaspode, usmiechajac sie nerwowo. — Wilcza koldra, rozumiesz? Oczywiscie, przez jakis czas fedziesz troche cuchnal, ale lepiej sie drapac, niz nie zyc.
Pracowicie zaczal drapac sie w ucho tylna lapa. Jeden z wilkow warknal na niego.
— Przepraszam. Zaraz fedzie zarcie. — Jedzenie? — wymruczal Marchewa.
W polu jego widzenia pojawila sie Angua ubrana w skorzana koszule i nogawice. Stanela i spojrzala na niego z gory, opierajac rece na biodrach. Ku zdumieniu Gaspode’a Marchewa zdolal troche sie uniesc na lokciach, zrzucajac kilka wilkow.
— Ty nas tropilas? — zapytal.
— Nie, to one — odparla Angua. — Uwazaly, ze jestes kompletnym durniem. Slyszalam to z wyciem. I mialy racje. Od trzech dni nic nie jadles! A tutaj zima nie rzuca kilku aluzji przez miesiac, ale pojawia sie w ciagu jednej nocy! Dlaczego byles taki glupi?
Gaspode rozejrzal sie po polance. Angua ponownie rozpalila ognisko. Gaspode nigdy by nie uwierzyl, gdyby nie widzial tego na wlasne oczy, ale prawdziwe wilki sciagaly dla niej prawdziwe drewno.
Pozniej jeden pojawil sie z malym jelonkiem, tlustym jeszcze po jesieni. Teraz Gaspode slinil sie, czujac zapach pieczystego.
Cos bardzo ludzkiego i skomplikowanego zachodzilo pomiedzy Marchewa i Angua. Brzmialo to jak klotnia, ale nie pachnialo klotnia. Poza tym ostatnie wydarzenia nabraly dla Gaspode’a oczywistego sensu. Samica uciekala, a samiec ja scigal. Tak to sie dzialo. Zwykle bylo to okolo dwudziestu samcow w dowolnych rozmiarach, ale oczywiscie — Gaspode byl sklonny to przyznac — u ludzi sprawy wygladaja troche inaczej. Calkiem niedlugo Marchewa zauwazy tego wielkiego samca siedzacego przy ogniu. A wtedy poleci siersc. Ludzie…
Gaspode nie byl pewien wlasnego pochodzenia. Mial w sobie troche teriera, szczypte spaniela, prawdopodobnie czyjas noge i bardzo duzo kundla. Ale przyjmowal jako element wiary, ze w kazdym psie tkwi odrobina wilka i ta jego odrobina pilnie starala sie przekazac wiadomosc, ze wilk przy ogniu nalezy do takich, na ktore nawet nie patrzy sie wprost. Nie chodzi o to, ze byl w widoczny sposob zly. Nie musial. Nawet siedzac nieruchomo, emanowal aure kompetentnej sily. Gaspode byl jesli nie zwyciezca, to w kazdym razie ocalalym z licznych ulicznych starc. Jako taki nie stanalby przeciw temu wilkowi, chocby mial za soba wsparcie kilku lwow czlowieka z toporem.
Dlatego przysunal sie teraz do wilczycy, ktora z wyzszoscia wpatrywala sie w plomienie.
— Hej, suczko…
— O tzo chodzi?
Gaspode przemysla! swoja strategie.
— Czesc, lisiczko… ehm… wilcza pani — sprobowal.
Pewne obnizenie temperatury sugerowalo, ze to podejscie rowniez nie bylo udane.
— Witam, panienko — rzucil z nadzieja.
Pysk skierowal sie w jego strone. Zmruzyla oczy.
— Tzojest s toba?
Lod osypywal sie z kazdej sylaby.
— Gaspode, tak mam na imie — szczeknal Gaspode z oblakancza wesoloscia. — Jestem psem. To taki rodzaj wilka, mniej wiecej. No to jak sie nazywasz?
— Ic sopie.
— Nie chcialem urazic, ale slyszalem, ze wilki lacza sie na cale zycie?
— I tzo?
— Tez bym tak chcial.
Gaspode zamarl, kiedy wilcze szczeki klapnely o cal od jego nosa.
— Tam, skat pochoce, sjatamy takich jak ty — oswiadczyla.
— Rozumiem, calkowicie rozumiem — mruczal Gaspode, wycofujac sie ostroznie. — Co jest? Probujesz zachowywac sie przyjaznie, a oni tak cie traktuja…
Blizej ogniska ludzie tez komplikowali sobie zycie. Gaspode przekradl sie do tylu i polozyl.
— Moglas mi powiedziec — mowil Marchewa.
— To by za dlugo trwalo. Zawsze chcesz wszystko zrozumiec. Zreszta to nie twoja sprawa. Chodzi o rodzine.
Marchewa skinal w strone wilka.
— To jakis krewniak? — zapytal.
— Nie. To… przyjaciel.
Gaspode zastrzygl uszami. Uups, pomyslal.
— Jest bardzo duzy jak na wilka — zauwazyl Marchewa, jakby rejestrowal nowa informacje.
— Jest bardzo duzym wilkiem. — Angua wzruszyla ramionami.