dzielac swa uwage miedzy Marchewe i stado.
— On musi pytac o zgode? — zdziwil sie.
— Musi sie upewnic, ze mnie przepuszcza.
— Aha. To dla niego klopot?
— Nie taki, przez ktory nie moglby sie przegryzc.
— Rozumiem. Ehm… Czy wycie wspomina tez o mnie?
— Maly, okropny, cuchnacy pies.
— Tak, zgadza sie.
Po kilku minutach ruszyli dalej po dlugim, osniezonym zboczu, w blasku ksiezyca, ku scianie lasu. Gaspode zauwazyl cienie sunace szybko w ich strone po snieznej plaszczyznie. Przez chwile otaczaly go dwa stada, stare i nowe, a potem ich oryginalna eskorta sie wycofala.
Czyli mamy teraz nowa kompanie honorowa, pomyslal, biegnac miedzy scianami niewyraznych szarych lap. Wilki, ktorych jeszcze nie poznalismy. Mam tylko nadzieje, ze wycie dodalo „nie jest smaczny”.
Nagle Marchewa runal w snieg i chwila minela, nim uniosl glowe. Wilki krazyly niepewnie wokol niego, ogladajac sie na Gavina. Gaspode dogonil Marchewe, skaczac niezgrabnie po sniegu.
— Dofrze sie czujesz?
— Trudno… biec…
— Nie chcialfym, no wiesz, martwic cie alfo co — pisnal Gaspode. — Ale prawde mowiac, nie jestesmy tu wsrod przyjaciol. Rozumiesz, co mam na mysli? Nasz Gavin nigdzie nie dostalfy nagrody dla wilka z najfardziej merdajacym ogonem.
— Kiedy on ostatni raz spal? — spytala Angua, przeciskajac sie miedzy wilkami.
— Wlasciwie to nie wiem. Ostatnie pare dni podrozowalismy dosc szyfko.
— Bez snu, bez jedzenia, bez odpowiedniego ubrania — warknela. — Idiota!
Wsrod wilkow otaczajacych Gavina rozlegly sie skowyty i warkniecia. Gaspode usiadl przy glowie Marchewy i patrzyl, jak Angua… dyskutuje.
Nie znal czystego wilczego, poza tym gesty i mowa ciala odgrywaly tu duzo wieksza role niz w psim. Ale nie musial byc wybitnie inteligentny, by zrozumiec, ze sprawy nie ukladaja sie dobrze. W atmosferze wyraznie dawalo sie wyczuc Atmosfere. I Gaspode domyslal sie, ze gdyby sytuacja pogorszyla sie szybko, pewien maly pies mialby szanse przetrwania jak czekoladowy czajnik na bardzo goracym piecu.
Skowyty i warkniecia trwaly dosc dlugo. Jeden z wilkow — Gaspode nazwal go w myslach Niezdara — nie byl zadowolony. Wygladalo, jakby pewna grupa innych sie z nim zgadzala. Jeden wyszczerzyl nawet zeby na Angue.
Wtedy wstal Gavin. Strzepnal snieg z futra, rozejrzal sie obojetnie i podszedl do Niezdary.
Gaspode czul, ze cala siersc na jego ciele staje deba.
Inne wilki cofnely sie i przysiadly. Gavin nie zwracal na nie uwagi. Kiedy znalazl sie o kilka stop od Niezdary, przechylil glowe na bok.
— Hrurrrm? — powiedzial.
Byl to niemal przyjemny dzwiek. Ale w glebi, w kosciach Gaspode’a, rozbudzil rezonans echa mowiacego: W tym miejscu mozemy wybrac jedno z dwoch rozwiazan. Jedno jest latwe i jest ono bardzo latwe.
Nigdy sie nie dowiesz, jakie jest to trudne.
Niezdara przez moment utrzymywal kontakt wzrokowy, po czym spuscil pysk.
Gavin zawarczal cos. Pol tuzina wilkow pod przewodnictwem Angui pobieglo do lasu.
Wrocily po dwudziestu minutach. Angua znow byla czlowiekiem — a przynajmniej, poprawil sie Gaspode, miala ludzka postac. Natomiast wilki byly zaprzezone do duzych psich san.
— Wypozyczylismy je od pewnego czlowieka z wioski za wzgorzem — wyjasnila, kiedy sanie zahamowaly obok Marchewy.
— Milo z jego strony — stwierdzil Gaspode, postanawiajac nie drazyc dalej tego tematu. — Ale musze wyznac, ze zaskoczyl mnie widok wilkow w uprzezy.
— No, to bylo to latwe rozwiazanie — odparla Angua. Dziwne, dumal Gaspode, lezac na saniach obok drzemiacego Marchewy. Tak go to interesowalo, kiedy Tylek opowiadal o wyciu i jak mozna w ten sposob przesylac wiadomosci az do gor. Gdybym byt podejrzliwym psem, zastanawialbym sie, czy wiedzial, ze ona wroci po niego, jesli naprawde bedzie mial klopoty, jesli postawi wszystko na jedna karte…
Wysunal glowe spod koca. Snieg sypnal mu w oczy. Obok san, ledwie kilka stop od Marchewy, lsniac srebrzyscie w swietle ksiezyca, biegl Gavin.
To wlasnie ja, pomyslal Gaspode, tkwiacy miedzy wilkami i ludzmi. Psie zycie…
To jest zycie, myslal pelniacy obowiazki kapitana Colon. Papiery nie przychodzily juz prawie wcale, a z wielkim wysilkiem udalo mu sie nadrobic zaleglosci. Bylo tez o wiele ciszej.
Kiedy Vimes tu siedzial — a Fred Colon odkryl nagle, ze wymawia w myslach slowo „Vimes”, nie poprzedzajac go przedrostkiem „pan” — w glownej sali panowal taki halas i ruch, ze czlowiek ledwie slyszal wlasne slowa. Bardzo nieefektywne, nie da sie ukryc. Jak w takich warunkach pracowac?
Znowu przeliczyl kostki cukru. Dwadziescia dziewiec. Ale dwie wrzucil sobie do herbaty, czyli sie zgadza. Surowosc dawala efekty.
Podszedl do drzwi i uchylil je odrobine, zeby zajrzec do biura. Zadziwiajace, jak latwo dawali sie czasem w ten sposob przylapac.
Spokoj. I porzadek. Wszystkie biurka puste. O wiele lepiej to wyglada niz ten balagan, ktory tu mieli przedtem.
Wrocil do biurka i policzyl kostki cukru. Bylo dwadziescia siedem.
Aha! Ktos usilowal doprowadzic go do obledu. Ale te gre moga prowadzic obie strony.
Znowu przeliczyl. Bylo dwadziescia szesc. Ktos zapukal do drzwi.
Co spowodowalo, ze kostki cukru odskoczyly do srodka, a Colon podskoczyl z tryumfalna zlosliwoscia.
— Aha! Chcieliscie sie tu wlamac, co? Och…
Przyczyna tego „och” byl pukajacy — funkcjonariusz Dorfl, golem. Byl wyzszy niz futryna i tak silny, ze moglby trolla rozedrzec na kawalki, czego jednak nigdy nie robil, gdyz byl rowniez osobnikiem gleboko moralnym. Jednak nawet Colon nie mial ochoty na klotnie z kims, kto ma plomienne czerwone otwory zamiast oczu. Zwykle golemy nie mogly krzywdzic ludzi, poniewaz mialy w glowach magiczne slowa, ktore im tego zabranialy. Dorfl nie mial takich slow, ale nie krzywdzil ludzi, poniewaz uznal, ze nie byloby j to moralne. Co pozostawialo niepokojaca mozliwosc, ze przy dostatecznej prowokacji moze przemyslec te kwestie ponownie.
Obok golema stanal funkcjonariusz Shoe i zasalutowal sprezyscie.
— Przyszlismy po liste wyplat, sir — oznajmil.
— Co takiego?
— Liste wyplat, sir. Za ten miesiac, sir. Potem zaniesiemy ja do palacu Patrycjusza i przyniesiemy wyplaty, sir.
— Nic o tym nie wiem!
— Polozylem ja wczoraj na panskim biurku, sir. Podpisana przez lorda Vetinariego, sir.
Colon nie zdolal ukryc blysku przerazenia w oczach. Czarny popiol wysypywal sie juz z kominka.
Shoe podazyl wzrokiem za jego spojrzeniem.
— Nic takiego nie widzialem — zapewnil Colon. Kolory splynely z jego twarzy jak z wyssanego loda.
— Ja widzialem z cala pewnoscia, sir — odparl funkcjonariusz Shoe. — Nie moglbym zapomniec o czyms takim. Pamietam dokladnie, jak powiedzialem do funkcjonariusza Wizytuja: „Kociol, zaniose teraz…”.
— Widzicie chyba, ze jestem zajety! — przerwal mu Colon. — Niech sie tym zajmie ktorys z sierzantow!
— Nie pozostal juz zaden sierzant oprocz sierzanta Flinta, sir! A on przez caly czas tylko chodzi i pyta wszystkich, co powinien robic. Zreszta liste musi podpisac oficer.
Colon wstal, opierajac piesci o blat.
— Aha, a wiec „musze”, tak?! — wrzasnal. — Co za bezczelnosc, nie ma co! „Musze”? Wiekszosc z was ma szczescie, ze w ogole znalazla jakas prace! Banda zombi, wariatow, ozdob trawnikowych i kamulcow! Potad mam