was wszystkich!
Shoe odsunal sie poza zasieg sliny.
— W tej sytuacji obawiam sie, ze musze zglosic te sprawe w Gildii Straznikow, sir — poinformowal.
— Gildia Straznikow? Ha! A od kiedy niby istnieje Gildia Straznikow?
— Nie wiem. A ktora godzina? — zapytal kapral Nobbs, wsuwajac sie do gabinetu. — Chyba juz co najmniej pare godzin. Witam, kapitanie.
— Co ty tu robisz, Nobby?
— Dla pana jestem panem Nobbsem, kapitanie. A skoro juz pan pyta, to takze przewodniczacym Gildii Straznikow.
— Nie ma czegos takiego!
— Jest, zgodnie z prawem, kapitanie. Zarejestrowana w palacu i w ogole. Zadziwiajace, jak ludzie chetnie sie zapisywali. — Wyja! brudny notes. — Chcialem omowic kilka spraw, jesli ma pan chwile, kapitanie. Wlasciwie to mowie „kilka”, ale…
— Nie bede tego znosil! — ryknal fioletowy na twarzy Colon. — To zdrada stanu! Jestescie wszyscy zwolnieni! Wszyscy…
— Wszyscy przystapilismy do strajku — przerwal mu spokojnie Nobby.
— Nie mozecie strajkowac, kiedy akurat wyrzucam was z pracy!
— Komitet strajkowy zbiera sie w tylnej sali Pod Kublem na Bly-skotnej.
— Tam chodze sie napic! Zabraniam wam strajkowac w moim pubie!
— Tam nas pan znajdzie, jesli zechce pan omowic nasze warunki. Chodzmy, bracia. Teraz oficjalnie weszlismy w spor zbiorowy.
Wymaszerowali.
— I nie probujcie tu wracac! — krzyknal za nimi Colon.
Bzyk nie byl tym, czego Vimes sie spodziewal. Wlasciwie trudno byloby mu okreslic, czego tak naprawde sie spodziewal, ale to nie bylo to. Miasteczko zajmowalo waska doline, ktora plynela kreta spieniona rzeka. Mialo mury. Nie takie, jak mury w Ankh-Morpork, ktore najpierw staly sie bariera dla rozbudowy, a potem zrodlem cegiel i kamienia dla niej. Mury tutaj mialy strone wewnetrzna i zewnetrzna. Na szczytach wzgorz, staly zamki. W tej krainie zamki wyrastaly na wiekszosci wzgorz.
I byla brama przegradzajaca droge.
Detrytus stuknal w sciane powozu. Vimes wysunal glowe.
— Jakies typy na drodze — poinformowal troll. — Maja halibuty. Vimes spojrzal przez okienko. Na drodze stalo szesciu gwardzistow i rzeczywiscie mieli halabardy.
— O co im chodzi?
— Jak przypuszczam, ci rowniez beda chcieli obejrzec nasze dokumenty i przeszukac powozy — odparl Inigo.
— Papiery to nie problem. — Vimes wysiadl z karety. — Ale nikt nie bedzie grzebal.w naszym bagazu. Znam te sztuczke. Oni niczego nie szukaja, chca tylko nam pokazac, kto tu rzadzi. Chodz ze mna, bedziesz tlumaczyl. — Po czym dodal: — Nie martw sie, bede dyplomatyczny.
Ludzie blokujacy przejazd mieli helmy i sciskali bron, ale ich uniformy nie stosowaly sie do ogolnej uniformalnosci. Zaden straznik, uznal Vimes, nie powinien sie ubierac na czerwono, niebiesko i zolto. Ludzie widzieliby, ze nadchodzi. Lubil mundury, w ktorych mozna sie przyczaic.
Wyjal odznake, podniosl ja i ruszyl przed siebie z ujmujacym usmiechem.
— Prosze im powtorzyc, panie Skimmer. — Vimes podniosl glos. — Dzien dobry, kolego oficerze, jak widzicie, jestem komendant Vi…
Ostrze przesunelo sie naprzod. Gdyby sie nie zatrzymal, wszedlby prosto na nie.
Inigo stanal przed nim, z juz otwarta teczka, z dlonia sciskajaca kilka imponujacych arkuszy papieru, z ustami ukladajacymi odpowiednie zdania. Straznik wzial jeden z dokumentow i przyjrzal mu sie uwaznie.
— To zaplanowana obraza — oswiadczyl Inigo, ktoremu udalo sie mowic samym kacikiem ust, caly czas z usmiechem. — Ktos chce sprawdzic, jak zareagujesz, panie, mmf, mmhm.
— Ci tutaj?
— Nie. Jestesmy obserwowani. Straznik oddal dokument. Nastapila krotka wymiana zdan.
— Kapitan straznikow twierdzi, ze wystapily szczegolne okolicznosci i musi przeszukac powozy — wyjasnil Inigo.
— Nie — rzekl Vimes, obserwujac blada twarz kapitana. — Wiem, kiedy ludzie chca pogrywac ze mna w kulki, bo sam to robilem. — Wskazal drzwiczki karety. — Widzisz to? Powiedz mu, ze to herb Ankh-Morpork. A to jest powoz Ankh-Morpork, wlasnosc Ankh-Morpork. Jesli sprobuja go dotknac, bedzie to uznane za akt wojny przeciwko Ankh-Morpork. Powtorz mu to.
Widzial, jak sluchajac tlumaczenia, kapitan straznikow nerwowo oblizuje wargi. Biedaczysko, myslal. Nie prosil o cos takiego. Spodziewal sie pewnie spokojnej sluzby przy bramie. Ale ktos wydal mu kilka rozkazow…
— Mowi, ze bardzo mu przykro — powiedzial Inigo. — Ale takie otrzymal instrukcje i doskonale rozumie, ze wasza laskawosc zechce zlozyc skarge na najwyzszym szczeblu, mmf, mmhm.
Straznik nacisnal klamke drzwiczek powozu. Vimes zatrzasnal je.
— Powiedz mu, ze wpjna zacznie sie tutaj — polecil. — A potem siegnie wyzej.
— Wasza laskawosc!
Straznicy patrzeli na Detrytusa. Trudno jest nonszalancko trzymac Piecmakera, a on nawet sie nie staral.
Vimes patrzyl kapitanowi strazy prosto w oczy. Jesli ten czlowiek mial choc troche rozsadku, zdawal sobie sprawe, ze kiedy Detrytus wystrzeli, pozabija ich wszystkich, a powoz pchnie ze spora predkoscia do tylu.
Prosze, modlil sie, niech ma dosc rozumu, by wiedziec, kiedy zrezygnowac…
Z tylu slyszal, jak straznicy szepcza cos do siebie. Pochwycil slowo „Wilinus”.
Kapitan odstapil i zasalutowal.
— Przeprasza za wszelkie niedogodnosci i liczy, ze spodoba nam sie w jego pieknym miescie — powiedzial Inigo. — W szczegolnosci ma nadzieje, ze wasza laskawosc odwiedzi Muzeum Czekolady przy placu Ksiecia Vodorny’ego, gdzie pracuje jego siostra.
Vimes takze zasalutowal.
— Przekaz mu, ze jest oficerem o pieknej przyszlosci — rzekl.
— Przyszlosci, ktora, mam nadzieje, obejmuje tez otwarcie tej przekletej bramy.
Kapitan skinal swoim ludziom, nim Inigo dotarl do polowy tlumaczenia. Aha…
— I spytaj, jak sie nazywa.
Kapitan byl dostatecznie inteligentny, by nie odpowiadac, poki nie uslyszy przetlumaczonego pytania.
— Kapitan Tantony — odpowiedzial Inigo.
— Zapamietam to. Aha, i powiedz jeszcze, ze mucha usiadla mu na nosie.
Tantony spisal sie znakomicie — ledwie poruszyl oczami. Vimes usmiechnal sie.
Co do samego miasteczka… bylo po prostu miasteczkiem. Budynki mialy dachy bardziej strome niz w Ankh-Morpork, jakiemus maniakowi z frezarka pozwolono bawic sie drewnianymi elementami architektury, widzialo sie tez wiecej farby niz w domu.
Co zreszta o niczym nie swiadczylo. Niejeden bogacz sie wzbogacil, mowiac metaforycznie, nie malujac swego domu.
Powozy turkotaly po kamieniach bruku. Kamieniach nie takich, jak nalezy, oczywiscie. Vimes znal sie na tym.
Po chwili znow sie zatrzymali. Vimes wysunal glowe przez okienko.
Tym razem zastapilo im droge dwoch bardziej obszarpanych straznikow.
— Aha, tych poznaje — stwierdzil ponuro Vimes. — Widze, ze tym razem spotkalismy wlasnie Colonesque’a i Nobbskiego.
Wysiadl i podszedl do nich.