— Jeszcze jeden wilkolak?
— Nie.
— Zwykly wilk?
— Tak — odparla sarkastycznie. — Zwykly…
— A na imie ma…?
— Nie bedzie protestowal przeciwko nazywaniu go Gavinem.
— Gavin?
— Kiedys zjadl kogos imieniem Gavin. — Jak to? Calego?
— Oczywiscie, ze nie. Tylko tyle, by miec pewnosc, ze nie bedzie juz zastawial sidel na wilki. — Angua usmiechnela sie. — Gavin jest dosc niezwykly.
Marchewa spojrzal na wilka i usmiechnal sie. Podniosl kawalek drewna i rzucil lekko w jego strone. Wilk zlapal drewno w powietrzu, jak pies.
— Jestem pewien, ze sie zaprzyjaznimy — powiedzial Marchewa.
Angua westchnela.
— Czekaj…
Gaspode, ukryty obserwator, patrzyl, jak Gavin, nie odwracajac wzroku od Marchewy, bardzo powoli rozgryzl drewno na polowy.
— Marchewa… — odezwala sie slodko Angua. — Nie rob tego wiecej. Gavin nie nalezy nawet do tego samego klanu co te wilki, a przejal stado i nikt nawet nie pisnal. On nie jest psem, Marchewa. Jest zabojca. Och, nie patrz tak. Nie chodzi mi o to, ze napada na zablakane dzieci albo pozera jakas babcie. Ale jesli uzna, ze czlowiek powinien zginac, to ten czlowiek jest martwy. Zawsze, ale to zawsze bedzie walczyl. Pod tym wzgledem jest bardzo nieskomplikowany.
— To stary przyjaciel? — zapytal Marchewa. — Tak.
— Przyjaciel…
— Tak. — Angua przewrocila oczami. I zaczela opowiadac, spiewnie, choc z sarkazmem. — Pewnego dnia bylam w lesie i wpadlam do starego wilczego dolu ukrytego pod sniegiem. Jakies wilki mnie znalazly i pewnie by zabily, ale zjawil sie Gavin i je odstraszyl. Nie pytaj dlaczego. Ludzie robia czasem takie rzeczy. Wilki tez. Koniec historii.
— Gaspode twierdzi, ze wilki i wilkolaki nie zyja w zgodzie — tlumaczyl cierpliwie Marchewa.
— Ma racje. Gdyby nie bylo tu Gavina, rozszarpalyby mnie na strzepy. Moge wygladac jak wilk, ale nie jestem wilkiem. Jestem wilkolakiem! Nie jestem tez czlowiekiem. Jestem wilkolakiem! Rozumiesz? Slyszales, jakie ludzie rzucaja czasem uwagi? No wiec wilki nie rzucaja uwag, tylko rzucaja sie do gardla. Maja doskonale rozwiniety zmysl wechu. Nie da sie go oszukac. Moge udawac czlowie-ka, ale nie moge udawac wilka.
— Nigdy w ten sposob o tym nie myslalem. No wiesz, uznawalem po prostu, ze wilki i wilkolaki…
— Tak juz jest — westchnela Angua.
— Mowilas, ze to sprawa rodzinna — powiedzial Marchewa, jakby w myslach odkreslal kolejne punkty.
— Chodzi mi o to, ze to osobiste. Gavin dotarl do samego Ankh-Morpork, zeby mnie ostrzec. Sypial nawet za dnia na wozach z drewnem, zeby caly czas posuwac sie naprzod. Wiesz, jakiego to wymaga opanowania? Ta sprawa nie ma nic wspolnego ze Straza Miejska. Nic wspolnego z toba.
Marchewa sie rozejrzal. Znowu padal snieg, ktory zmienial sie w deszcz nad ogniskiem.
— Ale teraz tu jestem.
— Odejdz. Prosze. Sama to zalatwie.
— I wtedy wrocisz do Ankh-Morpork? Potem?
— Ja… — Zawahala sie.
— Mysle, ze jednak zostane — uznal Marchewa.
— Przeciez miasto cie potrzebuje! Wiesz dobrze. Vimes na tobie…
— Zlozylem rezygnacje.
Przez moment Gaspode mial wrazenie, ze slyszy kazdy spadajacy na ziemie platek sniegu.
— Nie mowisz powaznie…
— Owszem.
— A co na to Kamienna Geba?
— No… nic. Wyjechal wczesniej do Uberwaldu.
— Vimes jedzie do Uberwaldu?
— Tak. Na koronacje.
— Dal sie w to wmieszac? — spytala Angua.
— Wmieszac w co?
— Och, moja rodzina zachowuje sie… glupio. Nie jestem calkiem pewna, czy wiem o wszystkim, ale kiedy wilkolaki zaczynaja sprawiac klopoty, zawsze na tym cierpia prawdziwe wilki. Ludzie zabijaja wszystko, co ma futro. — Przez chwile Angua wpatrywala sie w ogien, po czym spytala z wymuszona wesoloscia: — No wiec kto teraz dowodzi?
— Nie wiem. Fred Colon jest najstarszy stazem.
— No tak. To jego koszmar. — Zawahala sie. — Naprawde odszedles?
— Tak.
— Aha.
Gaspode znowu sluchal platkow sniegu.
— Coz, sami teraz daleko nie zajdziecie. — Angua wstala. — Odpocznij jeszcze przez godzine. Potem ruszamy przez gesty las. Tam nie ma tyle sniegu. Zostal jeszcze spory teren do pokonania. Mam nadzieje, ze nadazycie.
Nastepnego ranka przy sniadaniu Vimes zauwazyl, ze inni goscie staraja sie od niego odsuwac, wrecz trzymaja sie pod scianami.
— Ci, ktorzy wyszli na poszukiwania, wrocili kolo polnocy, sir — powiedziala cicho Cudo.
— Zlapali kogos?
— No… w pewnym sensie, sir. Znalezli siedem cial.
— Siedem?
— Sadza, ze niektorzy mogli sie wymknac sciezka miedzy skalami. — Ale siedem? Detrytus zalatwil jednego i… ja jednego, paru bylo rannych, a Inigo dorwal… jednego… — Vimes zamilkl.
Spojrzal na Iniga Skimmera, ktory siedzial po drugiej stronie sali, przy zatloczonym wspolnym stole. Miejsca obok Vimesa i lady Sybil byly puste; Sybil tlumaczyla to szacunkiem. Maly czlowieczek jadl zupe we wlasnym malym, uporzadkowanym swiecie, pomiedzy machajacymi rekami i natretnymi lokciami. Wsunal sobie nawet serwetke pod brode.
— Byli… bardzo martwi, sir — szepnela Cudo.
— To bylo… interesujace — oswiadczyla Sybil, delikatnie ocierajac wargi serwetka. — Nigdy jeszcze nie jadlam na sniadanie zupy z kielbasa. Jak sie nazywa, Cudo?
— Fettsuppe, pani — odparla Cudo. — To znaczy „tlusta zupa”. Jestesmy juz blisko pokladow tluszczowych Schmaltzbergu i… no, jest pozywna i chroni przed zimnem.
— To ciekawe.
Lady Sybil zerknela na meza. Nie odrywal wzroku od Iniga. Drzwi sie otworzyly i schylajac sie nisko, wszedl Detrytus. Otrzepal snieg z rak.
— Nie jest tak zle — oswiadczyl. — Mowia, ze warto by bylo ruszyc wczesnie, sir.
— Na pewno — zgodzil sie Vimes.
Nie chca, pomyslal, zeby ktos taki jak ja krecil sie w poblizu. Trudno przewidziec, kto zginie nastepny.
Kilka twarzy, ktore mgliscie pamietal z wczorajszej nocy, teraz bylo nieobecnych. Zapewne jacys podrozni wyruszyli jeszcze wczesniej, co oznaczalo, ze wiesci prawdopodobnie go wyprzedza. Wtoczyl sie do srodka, caly we krwi i w blocie, z kusza w reku, i wiecie co, kiedy poszli tam sprawdzic, znalezli siedmiu zabitych. Zanim taka historia pokona dziesiec mil, doloza mu jeszcze topor, a zabitych bedzie trzydziestu. I pies.
Znakomicie rozpoczal swoja dyplomatyczna kariere, nie ma co…