Vimes odcial kawalek kielbaski i wytrzeszczyl oczy.
— Co w nich jest? Co to za… rozowa masa? — zapytal.
— Ehm… To mieso, wasza laskawosc — zapewnil go Inigo siedzacy po drugiej stronie stolu.
— Ale gdzie jest tekstura? Gdzie sa te biale kawalki, te zolte kawalki i te zielone kawalki, co to czlowiek zawsze ma nadzieje, ze to ziola?
— Tutejszy koneser, wasza laskawosc, nie uznalby ankhmorporskiej kielbaski za kielbaske, mmf, mmhm.
— Naprawde? To za co by ja uznal?
— Za bochen, wasza laskawosc. Albo moze za kawalek pnia. Tutaj rzeznik moze trafic na szubienice, jesli kielbaski nie sa z czystego miesa, w dodatku miesa z nazwanego udomowionego zwierzecia. Moze powinienem tez dodac, ze przez „nazwane” rozumiem nie to, ze wolano na nie Burek albo Mruczek, mmm, mmhm. Jesli wasza laskawosc preferuje naturalne smaki Ankh-Morpork, jestem pewien, ze Igor przygotuje kilka potraw z suchego chleba i trocin.
— Dziekuje za ten patriotyczny komentarz. Jednakze te sa… no, calkiem niezle. Po prostu mnie zaskoczyly, to wszystko. Nie!
Zakryl dlonia kubek, nie pozwalajac, by Igor nalal mu piwa.
— Czy cof fie ftalo, jafnie panie?
— Jafnie pan nie pije… piwa?
— Nie. I jesli mozna, chcialbym kubek bez twarzy. — Raz jeszcze obejrzal
— Tego nigdy nie bylem pewien, wasza laskawosc — odparl Inigo, kiedy Igor poczlapal do drzwi. — Ale na podstawie obserwacji podejrzewam, ze
— Ach, odwieczny problem zlopania — mruknal Vimes. — Bardzo sprytny pomysl.
Sybil poklepala go po kolanie.
— Nie jestes juz w Ankh-Morpork, kochanie — powiedziala.
— Teraz, kiedy zostalismy sami, wasza laskawosc… — Inigo pochylil sie konspiracyjnie. — Naprawde niepokoje sie o Sleepsa. Pelniacy obowiazki konsula, pamietasz, panie? Wydaje sie, ze zniknal, mmm, mhm. A takze czesc jego rzeczy osobistych.
— Wakacje?
— Nie w takiej chwili. W dodatku…
Uslyszeli stuk drewna o drewno i powrocil Igor, znaczaco dzwigajac drabine. Inigo wyprostowal sie natychmiast. Vimes nie zdolal powstrzymac ziewniecia.
— Porozmawiamy o tym rano — powiedzial, kiedy drabina zostala pociagnieta do strasznych mysliwskich trofeow. — To byl meczacy dzien. Wiele sie wydarzylo.
— Oczywiscie, wasza laskawosc.
Materac okazal sie tak miekki, ze Vimes zapadl sie w niego nerwowo, z lekiem, ze moze zamknac mu sie nad glowa. I dobrze, poniewaz poduszka byla… No, kazdy przeciez wie, ze poduszka to worek z piorami, prawda? A nie niedorosla koldra, jak to cos…
— Zloz ja, Sam — odezwala sie Sybil z glebin materaca. — Dobranoc.
— Dobranoc.
— Sam…?
Odpowiedzialo jej chrapanie, Sybil westchnela ciezko i odwrocila sie.
Vimes budzil sie kilka razy, slyszac dobiegajace z dolu stukania.
— Sniezne pantery — wymruczal i znowu odplynal w sen. Zabrzmial glosniejszy trzask.
— Los — mruknela lady Sybil. — Jelen? — wymamrotal Vimes.
— Stanowczo los.
Jakis czas pozniej rozlegl sie zduszony krzyk, stuk oraz odglos podobny do tego, jaki powstaje, kiedy duza drewniana linijke przylozy sie do biurka i brzeknie.
— Ryba miecz — stwierdzili razem Sam i Sybil, po czym znowu usneli.
— Powinien pan przedstawic listy uwierzytelniajace wladcom Bzyku — poinformowal rankiem Inigo. Vimes wygladal przez okno. Dwaj straznicy w teczowych mundurach stali na bacznosc przed ambasada.
— Co oni tu robia? — zapytal.
— Pilnuja — wyjasnil Inigo.
— Pilnuja kogo przed czym?
— Po prostu ogolnie pilnuja, mmf. Uznano, jak przypuszczam, ze straznicy dopelniaja wygladu waznych budynkow.
— Co mowiles o tych listach uwierzytelniajacych?
— To po prostu oficjalne listy od lorda Vetinariego, potwierdzajace panskie mianowanie. Mmf, mmm… Obyczaje sa tu dosc skomplikowane, ale w tej chwili obowiazujaca kolejnosc to dolny krol, lady Margolotta i baron von Uberwald.
Kazde z nich, naturalnie, bedzie udawac, ze nie odwiedzil pan pozostalej dwojki. Nazywa sie to ugoda. Dosc niewygodny system, ale pozwala zachowac pokoj.
— Jesli dobrze zrozumialem twoje wyklady — rzucil Vimes, wciaz obserwujac straznikow — w czasach imperialnego Uberwaldu calym tym przedstawieniem rzadzily wampiry, a wszyscy inni byli tylko przekaska.
— To dosc uproszczone, ale zasadniczo sluszne podsumowanie — przyznal Inigo-, strzepujac jakis pylek z ramienia Vimesa.
— A potem wszystko sie rozlecialo i krasnoludy zyskaly na znaczeniu, poniewaz krasnoludy zamieszkuja Uberwald od jednego konca do drugiego i wszystkie utrzymuja kontakt.
— Ich system rzeczywiscie moze przetrwac polityczne zamieszania.
— A potem… Co to bylo? Edykt robakow?
— Edykt robacki, mmm. Wydano go po spotkaniu w miejscowosci Rob, dosc waznym miasteczku lezacym w gorze rzeki, znanym ze swoich zapiekanek z lnu. Wszyscy zawarli… ugode. Nikt nie bedzie prowadzil wojny z nikim z pozostalych i wszyscy moga zyc w pokoju. Nikomu nie wolno hodowac czosnku ani wydobywac srebra. A wilkolaki i wampiry obiecaly, ze te rzeczy nie beda juz potrzebne. Mmm, mmm.
— Wymagalo sporego zaufania…
— Ale poskutkowalo, jak mozna sadzic.
— A co o tym wszystkim mysla ludzie?
— No coz, w historii Uberwaldu ludzie zawsze stanowili cos w rodzaju nieistotnego tla, wasza laskawosc.
— Dla nieumarlych to musi byc dosc nieciekawe.
— Och, ci inteligentni zdaja sobie sprawe, ze dawne czasy nie wroca.
— No tak, ale to wlasnie cala sztuka, prawda? Znalezc tych inteligentnych. — Vimes wlozyl helm. — A jakie sa krasnoludy?
— Przyszly dolny krol uwazany jest za madrego czlowieka, wasza laskawosc. Mhm.
— A jakie ma poglady na temat Ankh-Morpork?
— Moze uznac Ankh-Morpork albo zostawic je w spokoju, wasza laskawosc. Ogolnie wydaje mi sie, ze niespecjalnie nas lubi.
— Myslalem, ze nie lubi nas Albrecht.
— Nie, wasza laskawosc. Albrecht to ten, ktory z radoscia zobaczylby Ankh-Morpork wypalone do golej ziemi. Rhys chcialby tylko, zebysmy nie istnieli.
— Wydawalo mi sie, ze nalezy do tych dobrych facetow…
— Wasza laskawosc, sam slyszalem, jak w drodze tutaj wasza laskawosc wyglasza pewne negatywne opinie na temat Ankh-Morpork, mhm, mhm.
— Tak, aleja tam mieszkam! Mnie wolno! To patriotyczne!