pojedyncza swieca.
— To cos w rodzaju poczekalni? — zapytal Vimes.
Gdzies daleko zabrzmialo „klonk!”, podloga zadygotala, a potem Vimes doznal nieprzyjemnego wrazenia ruchu.
— Pokoj sie przesuwa?
— Tak, sir. Pewnie kilkaset stop w dol. Mysle, ze robia to za pomoca przeciwwag.
Stali w milczeniu, niepewni, co powiedziec, a sciany dookola trzeszczaly i stekaly. Potem cos zgrzytnelo, doznali przelotnego uczucia zwiekszonego ciezaru i pokoj znieruchomial.
— Dokadkolwiek idziemy, miej uszy otwarte — uprzedzil Vimes.
— Cos sie tu dzieje. Czuje to.
Drzwi sie rozsunely. Vimes spojrzal w nocne niebo gleboko pod ziemia. Gwiazdy byly wszedzie wokol… i w dole…
— Chyba zjechalismy za daleko — powiedzial.
A potem jego mozg zrozumial, co widza oczy. Ruchomy pokoj dostarczyl ich na skraj ogromnej jaskini. I teraz widzial tysiace jasnych plomykow swiec rozrzuconych na jej dnie i w galeriach. Teraz, kiedy uswiadomil sobie ogrom tej komory, zauwazyl, ze niektore swiatelka sie poruszaja.
Powietrze wypelnial huczacy dzwiek wywolany tysiacami glosow, po wielekroc odbijajacych sie echem od scian. Od czasu do czasu dal sie rozroznic krzyk czy smiech, ale poza tym bylo to nieskonczone morze dzwieku uderzajace falami o brzegi bebenkow.
— Myslalem, ze wasi ludzie zyja w malych kopalniach — powiedzial.
— A ja myslalam, ze ludzie zyja w malych domkach, sir — odparla Cudo, biorac swiece ze stojaka obok drzwi. Zapalila ja. — Potem zobaczylam Ankh-Morpork.
Bylo cos rozpoznawalnego w ruchu swiatelek. Cala ich konstelacja przesuwala sie w kierunku jednej z niewidocznych scian, gdzie odbity blask niewyraznie ukazywal wylot szerokiego tunelu. Przed nim stal rzad swiatelek. Wygladalo to jak tlum ludzi zdazajacy do czegos, czego jeden szereg ludzi… pilnowal.
— Ci tam na dole nie sa zadowoleni — stwierdzil Vimes. — Dla mnie wyglada to na rozgniewany tlum. Popatrz, mozna poznac po tym, jak sie przesuwaja.
— Komendant Vimes?
Odwrocil sie. W polmroku dostrzegl kilku krasnoludow, kazdy mial swiece umocowana do helmu. Przed nimi stal zapewne jeszcze jeden krasnolud.
Widywal takich w Ankh-Morpork, ale zawsze odchodzili gdzies szybko. To byl krasnolud glebokosciowy…
Jego ubranie zrobione bylo z nachodzacych na siebie skorzanych plyt. Zamiast malego, okraglego, zelaznego helmu — Vimes zawsze podejrzewal, ze krasnoludy sie w nich rodza — mial spiczasta skorzana czapke ze skorzanymi klapkami dookola. Ta z przodu byla przywiazana w gorze, pozwalajac wlascicielowi spogladac na swiat, a przynajmniej te jego czesc, ktora lezy pod ziemia. Calosc sprawiala wrazenie ruchomego stozka.
— Eee… Tak, to ja.
— Witamy w Schmaltzbergu, wasza ekscelencjo. Jestem krolewskim
Wargi Vimesa poruszyly sie szybko, gdy probowal tlumaczyc.
— Kosztowacz… idei?
— Ha! Rzeczywiscie, mozna to tak okreslic. Nazywam sie Dee. Zechcesz, panie, isc ze mna? To nie potrwa zbyt dlugo.
Krasnolud odszedl. Jeden z pozostalych szturchnal Vimesa bardzo delikatnie, sugerujac, ze powinien ruszyc za nim. Dzwiek z dolu stal sie glosniejszy. Ktos wrzeszczal.
— Jakies klopoty? — zapytal Vimes, doganiajac maszerujacego szybko Dee.
— Nie mamy zadnych klopotow.
Aha, juz mnie oklamal, pomyslal Vimes. Jestesmy dyplomatyczni.
Szedl za krasnoludem przez kolejne jaskinie… albo tunele. Trudno powiedziec, bo w ciemnosci Vimes mogl polegac tylko na wrazeniu przestrzeni wokol. Od czasu do czasu mijali oswietlone przejscie do innej jaskini albo otwor tunelu. Przy kazdym stalo kilku straznikow ze swiecami na helmach.
Dobrze nastrojony radar gliniarza alarmowal bezustannie. Dzialo sie cos niedobrego. Wyczuwal napiecie, stan dyskretnej paniki. Powietrze bylo od niej az geste. Czasami przez droge przebiegaly im krasnoludy z jakas misja, skupione, nie zwracajac na nich uwagi. Cos bardzo niedobrego… Ludzie nie wiedzieli, co robic, wiec usilowali robic wszystko. A posrodku tego wszystkiego wazni urzednicy musieli przerwac swoje dzialania, poniewaz jakis idiota z dalekiego miasta chcial przekazac kawalek papieru.
W koncu w ciemnosci przed nimi otworzyly sie drzwi. Prowadzily do sporej, mniej wiecej owalnej komory, ktora — z regalami ksiazek na scianach i zarzuconymi papierami biurkami — sprawiala wrazenie gabinetu.
— Prosze usiasc, komendancie.
Zaplonela zapalka. Potem zajasniala swieca, zagubiona i samotna w mroku.
— Staramy sie cieplo witac gosci — oswiadczyl Dee, siadajac za biurkiem. Sciagnal spiczasta czapke i ku zdumieniu Vimesa zalozyl przydymione okulary.
— Mial pan przedstawic dokumenty? Vimes podal mu.
— To stoi napisane Jego laskawosc” — zauwazyl krasnolud po krotkiej lekturze.
— Tak. To ja.
— A potem jeszcze „sir”.
— To tez ja.
— I ekscelencja?
— Obawiam sie, ze tez. — Vimes zmruzyl oczy. — Przez jakis czas bylem tez dyzurnym odpowiedzialnym za tablice.
Zza drzwi na drugim koncu pokoju dobiegl gniewny gwar.
— A co robi dyzurny odpowiedzialny za tablice? — spytal Dee, podnoszac glos.
— Co? Eee… musialem scierac tablice po lekcji. Krasnolud kiwnal glowa. Gwar zza drzwi stal sie glosniejszy, bardziej intensywny. Krasnoludzi doskonale sie nadaje, zeby sie w nim wsciekac.
— Usuwac slowa nauk, kiedy zostaly zapamietane? — zapytal znowu Dee, ktory musial krzyczec, zeby go uslyszano.
— No… tak.
— Zadanie powierzane tylko tym, co godni sa zaufania?
— Mozliwe, owszem!
Dee zlozyl dokumenty i oddal je Vimesowi. Zerknal przelotnie na Cudo.
— Coz, chyba wszystko w porzadku. Napije sie pan czegos przed wyjsciem?
— Slucham? Myslalem, ze mam sie przedstawic krolowi. Przeklenstwa zza drzwi grozily juz, ze przepala drewno.
— Och, to nie bedzie konieczne — zapewnil Dee. — W tej chwili nie nalezy zajmowac mu czasu…
— …glupstwami? — dokonczyl Vimes. — Myslalem, ze tak nalezy te sprawe zalatwic. Wydawalo mi sie tez, ze krasnoludy zawsze robia to, co nalezy.
— W tej chwili nie byloby to… rozsadne. — Dee znow podniosl glos, przekrzykujac halas. — Jestem pewien, ze pan rozumie.
— Zalozmy, ze jestem bardzo glupi…
— Zapewniam wasza ekscelencje, ze co ja zobacze, krol widzi, co ja uslysze, krol slyszy.
— W tej chwili to niewatpliwie prawda. Dee zabebnil palcami o biurko.
— Wasza ekscelencjo, spedzilem w waszym miescie czas ledwie wystarczajacy, by zyskac ogolne pojecie o waszych zwyczajach, jednakze moglbym odniesc wrazenie, ze wasza ekscelencja kpi sobie ze mnie.
— Czy moge mowic otwarcie?
— Z tego, co o panu slyszalem, wasza dyzurnosc, zwykle pan mowi.
— Znalezliscie juz Kajzerke z Kamienia?
Wyraz twarzy Dee zdradzil Vimesowi, ze zaliczyl trafienie, I ze prawie na pewno nastepna rzecza, jaka powie krasnolud, bedzie kolejne klamstwo.
— Coz za dziwaczna i falszywa sugestia! Nie istnieje zadna mozliwosc, by Kajzerka zostala skradziona.