Lady Margolotta spogladala za powozem, poki nie dotarl do bram miasta. Stala nieco cofnieta od okna. Niebo bylo zachmurzone, ale trudno sie pozbyc dawnych przyzwyczajen i instynktow przetrwania.
— Ten czloviek ma v sobie tyle gnievu, Igorze.
— Tak, jastsnie pani.
— Widac, obvarovuje sie murem cierplivosci. Ciekawe, jak bardzo mozna go przycisnac.
— Wyprowadzilem karawan, jastsnie pani.
— Czyzby juz bylo tak pozno? Lepiej ruszajmy v takim razie. Vszyscy czuja sie przygnebieni, jesli nie zjaviam sie na spotkaniu. Sam viesz.
Zamek po drugiej stronie doliny byl bardziej surowy niz konfekcyjna budowla lady Margolotty. Mimo to jednak brama stala otworem i nie wygladala, jakby czesto ja zamykano.
Glowne drzwi byly wysokie i sprawialy wrazenie ciezkich. Tylko jedno sugerowalo, ze nie zostaly zamowione ze standardowego katalogu wyposazenia zamkow — umieszczone w nich mniejsze waskie drzwiczki, wysokie na kilka stop.
— Po co to? — zdziwil sie Vimes. — Nawet krasnolud rozbilby sobie glowe.
— To chyba zalezy, jaki ksztalt ma ktos, kto tu wchodzi, sir — domyslila sie Cudo.
Drzwi otworzyly sie, gdy tylko Vimes dotknal kolatki w ksztalcie wilczego lba. Ale tym razem byl przygotowany.
— Dzien dobry, Igorze — powiedzial.
— Dzien dobry, wastsza ekstscelencjo. — Igor sklonil sie nisko.
— Igor i Igor przesylaja pozdrowienia, Igorze.
— Dziekuje, wastsza ekstscelencjo. Stskoro juz ekstscelencja o tym wstspomnial, czy moglbym wlozyc do panstskiej karety paczke dla Igora?
— Chodzi ci o Igora z ambasady?
— O nim wlastsnie mowie, wastsza ekstscelencjo — powiedzial cierpliwie Igor. — Taka pomocna dlon w potrzebie.
— Oczywiscie, to zaden klopot.
— Jests dobrze zapakowana, a na lodzie bedzie stswieza i zdrowa. Prostsze tedy. Jastsnie pan zaraz bedzie gotow. Dba o forme.
Utykajac, Igor wprowadzil ich do duzej sali, ktorej jedna sciana skladala sie glownie z kominka, uklonil sie i zniknal.
— Czy on powiedzial to, co mysle, ze powiedzial? — zapytal niepewnie Vimes. — O dloni i lodzie?
— To nie jest tak, jak zabrzmialo, sir — odpowiedziala Cudo.
— Mam nadzieje. Na bogow, spojrz tylko na to!
Z krokwi zwisala wielka czerwona flaga. Posrodku miala czarna wilcza glowe z pyskiem pelnym stylizowanych zygzakow blyskawic.
— To chyba ich nowy sztandar — uznala Cudo.
— Sadzilem, ze maja tylko herb z dwuglowym nietoperzem.
— Moze uznali, ze pora na zmiane, sir.
— Ach, wasza ekscelencjo! Czy Sybil nie przyjechala z panem? Kobieta, ktora weszla, byla Angua, troche tylko zaokraglona przez lata. Miala na sobie dluga zielona suknie, bardzo staroswiecka wedlug standardow Ankh-Morpork, chociaz pewne style nigdy nie wychodza z mody na odpowiedniej figurze. Odgarniala wlosy, idac w ich strone.
— Ehm… Zostala dzisiaj w ambasadzie. Mielismy dosc meczaca podroz. Mam zapewne przyjemnosc z baronowa Serafine von Uberwald?
— A pan sie nazywa Vimes. Sybil wciaz pisze o panu w listach.
Baron bedzie za moment. Bylismy na lowach i stracilismy poczucie czasu.
— Przypuszczam, ze czyszczenie koni zajmuje sporo pracy — stwierdzil uprzejmie Vimes.
Usmiech Serafine przez chwile wygladal dziwnie.
— A… tak — przyznala. — Czy Igor moze podac panu cos do picia?
— Nie, dziekuje.
Usiadla na jednym z mocno wypchanych foteli i usmiechnela sie promiennie.
— Spotkal pan juz nowego krola, wasza ekscelencjo?
— Dzis rano.
— Ma jakies problemy, jak sadze.
— Dlaczego pani tak mysli? — spytal Vimes. Serafine wygladala na zaskoczona.
— Wydawalo mi sie, ze wszyscy o tym wiedza.
— No coz, jestem tu moze z piec minut. Trudno mnie uznac za „wszystkich”.
Teraz, jak z satysfakcja zauwazyl, byla naprawde zaklopotana.
— My… slyszelismy tylko, ze jest jakis klopot — powiedziala.
— Och, wie pani… Nowy krol, organizacja koronacji… Problemy musza sie pojawic.
Wiec to jest wlasnie dyplomacja, pomyslal. Jak klamstwo, tylko dla ludzi z wyzszej klasy.
— Tak. Oczywiscie.
— Angua dobrze sobie radzi — oznajmil.
— Na pewno sie pan niczego nie napije? — spytala szybko Serafine, wstajac. — O, jest juz moj maz.
Baron wkroczyl do sali jak traba powietrzna, ktora porwala kilka psow. Skakaly przed nim i tanczyly wokol.
— Witam! Witam! — zahuczal.
Vimes spojrzal na poteznego mezczyzne — nie grubego, nie wysokiego, po prostu zbudowanego moze jedna dziesiata powyzej skali. Nie tyle mial twarz z broda, ile raczej brode z niewielkim skrawkiem twarzy, widocznym w waskiej szczelinie pomiedzy wasem i brwiami. Zmierzal w strone Vimesa w chmurze skaczacych cial, siersci i zapachu starych dywanow.
Vimes przygotowal sie na mocny uscisk dloni, ale i tak sie skrzywil, kiedy kosci zgrzytnely o siebie.
— Swietnie, ze pan przyjechal, hej? Tyle o panu slyszalem!
Ale nie dosc, pomyslal Vimes. Zastanawial sie, czy kiedykolwiek znowu bedzie mogl uzywac dloni. Wciaz tkwila w uscisku. Psy przeniosly zainteresowanie na niego. Byl obwachiwany.
— Najglebszy szacunek dla Ankh-Morpork, hej? — powiedzial baron.
— Eee… dobrze — jeknal Vimes.
Krew doplywala mu tylko do nadgarstka.
— Siadaj pan! — szczeknal baron.
Vimes staral sie unikac tego okreslenia, ale baron tak wlasnie mowil: krotkimi, urywanymi zdaniami, a kazde bylo jak okrzyk.
Zostal doprowadzony do fotela. Potem baron puscil jego dlon, a sam rzucil sie na dywan. Podniecone psy zwalily sie na niego.
Serafine wydala dzwiek mieszczacy sie gdzies pomiedzy warknieciem a cichym „tsk!” malzenskiej dezaprobaty. Baron poslusznie zepchnal z siebie psy i opadl na fotel.
— Musi pan przyjmowac nas takich, jacy jestesmy. — Serafine usmiechnela sie samymi ustami. — Zawsze prowadzilismy bardzo nieformalny dom.
— Bardzo mile miejsce — zapewnil slabo Vimes, rozgladajac sie po wielkiej sali.
Mysliwskie trofea wisialy rzedami na scianach, ale przynajmniej nie bylo zadnych glow trolli. Nie bylo tez broni. Ani jednej wloczni, starego zardzewialego miecza, nawet zlamanego luku, co wlasciwie nalezalo uznac za lamanie prawa o zamkowych dekoracjach. Raz jeszcze popatrzyl na sciane, a potem na rzezbe nad kominkiem. Po czym jego wzrok zsunal sie w dol.
Jeden z psow — a Vimes w myslach musial zaznaczyc, iz uzywa tego terminu wylacznie dlatego, ze znajduja sie w budynku, a tam zwykle nie spotyka sie wilkow — go obserwowal. Vimes nigdy jeszcze nie widzial takiego szacujacego spojrzenia w oczach zwierzecia. Ten pies go ocenial.