— Ale jesli w najblizszych wiezach uwazaja, na pewno zobacza…
— Nie wiemy, czy jest tam ktokolwiek, kto moglby uwazac. Moze to, co zdarzylo sie tutaj, zdarzylo sie rowniez tam? Mmm?
— Na bogow! Nie myslisz chyba…
— Nie, nie mysle, sir. Jestem urzednikiem panstwowym. Doradzam innym, mmm, mmf. A wtedy to oni mysla. Moja rada brzmi: godzina czy dwie nie zaszkodzi, sir. Radze tez, zeby natychmiast zabral pan stad lady Sybil, wasza laskawosc. Wystrzele flare, jak tylko zrobi sie ciemno, a potem wroce do ambasady.
— Zaraz… To ja jestem komendantem…
— Nie tutaj, wasza laskawosc. Zapomnial pan? Tutaj jest pan zwyklym cywilem, mmhm, mmm. Nic mi nie grozi…
— Zalodze jednak zagrozilo.
— Nie byli mna, mmhm, mmhm. Ze wzgledu na lady Sybil, wasza laskawosc, radze, by odjechal pan natychmiast.
Vimes sie zawahal. Nienawidzil tego, ze Inigo nie tylko ma racje, ale tez — mimo zapewnien o wlasnej bezmyslnosci — zajal sie mysleniem nalezacym do Vimesa. Ktory przeciez podobno wyjechal z zona na popoludniowa przejazdzke.
— No dobrze. Jeszcze jedno pytanie. Jak tu trafiles?
— Ostatni raz widziano Sleepsa, jak zmierzal tutaj z wiadomoscia.
— Aha. Czy mam racje, sadzac, ze ten twoj Sleeps nie byl takim rodzajem dyplomaty, ktory czestuje kanapkami z ogorkiem?
Inigo usmiechnal sie blado.
— Rzeczywiscie, sir. Byl… tym innym rodzajem. Mhm.
— Twoim rodzajem.
— Mmm. A teraz jedz juz, wasza laskawosc. Niedlugo zajdzie slonce. Mmm, mmm.
Kapral Nobbs, prezes i przewodniczacy Gildii Straznikow, przyjrzal sie swoim ludziom.
— No dobrze, jeszcze raz — powiedzial. — Czego chcemy? Spotkanie komitetu strajkowego trwalo juz od pewnego czasu. I odbywalo sie w barze. Straznikom trudno juz bylo pamietac cokolwiek dluzej niz przez chwile.
Funkcjonariusz Ping podniosl reke.
— Eee… odpowiednie procedury zalatwiania skarg, komitet zazaleniowy, przeglad zasad promocji… no…
— …lepsze nakrycia w bufecie… — podpowiedzial ktos.
— …wolnosc od nieuzasadnionych oskarzen o kradziez sacharozy… — dodal ktos inny.
— …nie wiecej niz siedem nocnych sluzb z rzedu…
— …zwiekszenie sortow obuwniczych…
— …co najmniej trzy popoludnia wolnego z powodu pogrzebu babci rocznie…
— …zebysmy nie musieli sami placic za karme dla swoich golebi…
— …jeszcze po piwie.
Ten ostatni postulat zyskal powszechna aprobate.
Wstal funkcjonariusz Shoe. Nadal, w czasie wolnym od sluzby, byl organizatorem Kampanii Praw Martwych i wiedzial, jak takie rzeczy powinny wygladac.
— Nie, nie, nie, nie — powiedzial. — Nie! Musicie ulozyc to prosciej. Zadania musza wpadac w ucho. Musza miec swoj rytm. Takie: „Czego chcemy? Dum-da-di. Kiedy chcemy? Teraz!”. Rozumiecie? Potrzebny jest jeden prosty postulat. Sprobujmy jeszcze raz. Czego chcemy?
Straznicy spogladali po sobie. Zaden nie mial ochoty byc tym pierwszym.
— Jeszcze piwa? — zaproponowal ktorys.
— Tak — zgodzil sie ktos z tylu. — A kiedy chcemy? Teraz!
— No, to jakos nam nie wyszlo — stwierdzil Nobby, kiedy policjanci zaczeli sie tloczyc przy barze. — Co jeszcze bedzie potrzebne, Reg?
— Tablice dla pikiety — wyjasnil funkcjonariusz Shoe.
— Musimy pikietowac?
— Oczywiscie.
— W takim razie — oswiadczyl stanowczo Nobby — potrzebna bedzie duza metalowa beczka, zeby w niej palic kawalki drewna, kiedy juz bedziemy na pikiecie.
— Po co? — zdziwil sie Reg.
— Musimy stac dookola i grzac sobie rece nad metalowa beczka. W ten sposob ludzie poznaja, ze jestesmy oficjalna pikieta, a nie banda prozniakow.
— Ale jestesmy banda prozniakow, Nobby. Przynajmniej ludzie tak o nas mysla.
— No dobrze, ale nie musimy przy tym marznac.
Gdy kareta Vimesa ruszyla spod wiezy, slonce bylo juz tylko o grubosc palca nad horyzontem. Igor smagal konie. Vimes wyjrzal przez okienko na brzeg drogi, kilka stop obok i kilkaset stop powyzej rzeki.
— Po co tak predko?! — krzyknal.
— Mufimy byc w domu przed zachodem! — zawolal Igor. — Taka tradycja!
Wielki czerwony dysk slonca przesuwal sie za pasmami chmur.
— Pozwol mu, skarbie. To tak cieszy tego nieszczesnika — poprosila lady Sybil i zasunela okno. — Powiedz mi, Sam, co sie wydarzylo w wiezy.
— Naprawde nie chce cie niepokoic, Sybil.
— Teraz, kiedy juz naprawde mnie zaniepokoiles, rownie dobrze mozesz powiedziec. Zgoda?
Vimes skapitulowal i wyjasnil te odrobine, ktora odkryl.
— Ktos ich pozabijal?
— Mozliwe.
— Ci sami ludzie, ktorzy urzadzili na nas napad w wawozie?
— Nie przypuszczam.
— Wiesz, nasz wyjazd tu okazuje sie malo wakacyjny.
— Rzygac mi sie chce od tego, ze nic nie moge zrobic. W domu, w Ankh-Morpork… wiesz, mialbym tropy, kontakty, jakis plan dzialania. Tutaj kazdy, no, kazdy cos ukrywa. Tak sadze. Nowy krol uwaza mnie za durnia, wilkolaki traktowaly mnie, jakbym byl czyms, co kot przywlokl pod drzwi. Jedyna osoba, ktora byla mniej wiecej uprzejma, to wampir!
— Nie kot — stwierdzila Sybil.
— Co? — zdumial sie Vimes.
— Wilkolaki nie cierpia kotow — wyjasnila. — Pamietam to dobrze. To nie sa kociarze.
— Ha! Nie. Psiarze. Nie lubia takich slow jak „kapiel” czy „weterynarz”. Mysle sobie, ze gdybys rzucila patyk, baron wyskoczylby z fotela, zeby go zlapac…
— Powinnam ci chyba powiedziec o dywanach — powiedziala Sybil, gdy powoz skrecil na rogu.
— A co, nie korzysta z toalety?
— Chodzi mi o dywany w ambasadzie. Pamietasz? Mowilam, ze pomierze pokoje. No wiec na pierwszym pietrze pomiary sie nie zgodzily…
— Nie chce uchodzic za niecierpliwego, kochanie, ale czy to na pewno wlasciwy moment na dywany?
— Sam…
— Tak, kochanie?
— Przestan myslec jak maz, a zacznij moze sluchac jak… jak glina, dobrze?