dyplomatyczny oraz dosc marnie skrojony garnitur.

— Mimo to…

— Nie ma zadnego „mimo to”. — Jestesmy w stanie wojny z trollami!

— Coz, temu wlasnie sluzy dyplomacja, prawda? — rzekl Vimes. — To sposob powstrzymywania wojen. Zreszta, jak rozumiem, ta wojna trwa od pieciuset lat, wiec najwyrazniej nikt sie specjalnie nie przyklada.

— Noty protestacyjne trafia na najwyzsze szczeble… Vimes westchnal.

— Nastepne?

— Niektorzy twierdza, ze Ankh-Morpork umyslnie puszy sie swoja niegodziwoscia przed krolem!

— Krolem? — powtorzyl uprzejmie Vimes. — On nie jest jeszcze oficjalnie krolem, prawda? Dopiero po koronacji, ktora jednak wymaga pewnego… obiektu…

— Tak, ale to oczywiscie zwykla formalnosc. Vimes przysunal sie blizej.

— Wlasnie ze nie, prawda? — zapytal cicho. — Bez magii nie ma krola. Jest tylko ktos taki sam jak my, nie wiadomo czemu wydajacy rozkazy.

— Ktos o nazwisku Vimes uczy mnie monarchizmu? — rzucil Dee ponuro.

— Brak tego obiektu uniewaznia wszystko — ciagnal Vimes. — Zacznie sie wojna. Podziemne wybuchy. — Dal sie slyszec cichutki dzwiek, kiedy wyjal zegarek i otworzyl wieko. — Cos takiego, juz polnoc — powiedzial.

— Prosze za mna — szepnal Dee.

— Mam isc i cos zobaczyc?

— Nie, wasza ekscelencjo. Ma pan isc i zobaczyc miejsce, gdzie czegos nie ma.

— Aha. W takim razie chce, zeby poszla ze mna kapral Tyleczek.

— To cos? Wykluczone! To bylaby profanacja…

— Nie, wcale nie — przerwal mu Vimes. — A to z takiej przyczyny, ze ona wcale z nami nie pojdzie, poniewaz my nie idziemy, prawda? Absolutnie by nie dopuscil pan do kregu zaufanych przedstawiciela potencjalnie wrogiego mocarstwa i nie zdradzil, ze w waszym domku z kart brakuje jednej karty na samym dole, prawda? Oczywiscie, ze nie. Nie prowadzimy tej rozmowy. Przez nastepna mniej wiecej godzine bedziemy pogryzac przekaski w tej sali. Nie powiedzialem nawet tego, a pan mnie nie slyszal. Ale kapral Tyleczek jest najlepszym specjalista od badania miejsca przestepstwa, jakiego mam, i dlatego chce, zeby nam towarzyszyla.

— Przekonal mnie pan, wasza ekscelencjo. Obrazowo, jak zwykle. Prosze wiec ja wezwac.

Vimes znalazl Cudo stojaca plecy w plecy, a raczej plecy w tyl kolan z Detrytusem. Otaczal ich krag ciekawskich. Za kazdym razem, kiedy Detrytus podnosil reke, by sie napic, stojacy blisko krasnolud odskakiwal pospiesznie.

— Gdzie idziemy, sir?

— Nigdzie.

— Aha. Ciekawe miejsce.

— Ale sytuacja sie poprawia. Dee odkryl nowy zaimek, nawet jesli wypluwa go z siebie.

— Sam! — zawolala lady Sybil, sunac ku niemu przez tlum. — Beda wystawiac Krwawy Topor i Zelazny Mlot! Czy to nie cudowne?

— Eee…

— To opera, sir — szepnela Cudo. — Czesc Cyklu Koboldianskiego. Historia. Kazdy krasnolud znaja na pamiec. Opowiada o tym, jak zyskalismy prawa i… i Kajzerke, sir.

— Spiewalam partie Zelaznego Mlota, kiedy wystawialismy ja na zakonczenie szkoly — oswiadczyla lady Sybil. — Oczywiscie nie te pelna, pieciotygodniowa wersje. Wspaniale byloby zobaczyc ja tutaj. To przeciez jeden z najwiekszych historycznych romansow.

— Romansow? — powtorzyl Vimes. — Znaczy… o milosci?

— Tak. Oczywiscie.

— Krwawy Topor i Zelazny Mlot byli obaj… To znaczy nie byli obaj…

— Obaj byli krasnoludami, sir — wyjasnila Cudo.

— Aha. No jasne. — Vimes zrezygnowal. Wszystkie krasnoludy sa krasnoludami. Kiedy czlowiek usilowal zrozumiec ich swiat z ludzkiego punktu widzenia, nic sie nie zgadzalo. — Eee… Przyjemnego sluchania, moja droga. Ja musze… Znaczy… Krol chcialby, zebym… Przez jakis czas bede gdzie indziej. Polityka…

I odszedl szybko. Cudo pomaszerowala za nim.

Dee poprowadzil ich przez ciemne tunele. Kiedy zaczela sie opera, byla tylko dalekim szeptem, jakby szumem morza w pradawnej muszli. Dotarli w koncu do kanalu, ktorego wody pluskaly w ciemnosci. Przy brzegu czekala zacumowana lodka i straznik. Dee wsiadl wraz z nimi.

— To wazne, zeby pan rozumial, co widzi, wasza laskawosc — odezwal sie.

— Praktycznie nic — odparl Vimes. — A myslalem, ze niezle widze w ciemnosci.

Cos szczeknelo w mroku i zaplonela lampa. Straznik dragiem przepychal lodke przez skalny tunel na niewielkie jeziorko. Poza wylotem tunelu sciany wokol wznosily sie pionowo.

— Jestesmy na dnie studni? — domyslil sie Vimes.

— To bardzo dobry opis.

Dee siegnal pod lawke, wyjal metalowy rog i zagral na nim jedna nute, ktora odbila sie echem od scian.

Po kilku sekundach kolejna nuta splynela z gory. Szczeknely ciezkie, stare lancuchy.

— Ta sluza jest calkiem niewysoka w porownaniu z innymi, ktore mamy w gorach — powiedzial Dee, kiedy zelazna plyta zakryla szczelnie wylot tunelu. — Jedna z nich ma pol mili wysokosci, a miesci sie w niej kilka barek.

Wokol burt lodki zabulgotala woda. Vimes zauwazyl, ze sciany przesuwaja sie w dol.

— To jedyne przejscie do Kajzerki — zapewnil Dee.

Lodka kolysala sie na spienionej wodzie, a skalne sciany rozmyly sie od szybkosci.

— Woda kierowana jest do zbiornikow pod szczytami. Potem to tylko kwestia otwierania i zamykania stawidel.

— Tak — mruknal Vimes, ktory przezywal wlasnie zawrot glowy i chorobe morska dostarczone w jednym zwartym, zielonkawym pakiecie.

Sciany zwolnily. Lodka przestala sie hustac. Woda przeniosla ich gladko ponad brzegiem studni do krotkiego kanalu z nabrzezem.

— Na dole sa straznicy? — wykrztusil Vimes, wstepujac na rozkosznie nieruchome kamienie.

— Zwykle czterech — odparl Dee. — Ale dzis wieczor… zadbalem o to. Straznicy rozumieja. Nikt nie jest z tego dumny. Musze tez zaznaczyc, ze absolutnie nie pochwalam tego przedsiewziecia.

Vimes rozejrzal sie po jaskini. Na skalnym wystepie ponad tym, co bylo teraz spokojna sadzawka, stalo dwoch krasnoludow. To prawdopodobnie oni obslugiwali cala maszynerie.

— Pojdziemy? — zaproponowal Dee.

Z jaskini prowadzil korytarz, ktory zwezal sie gwaltownie. Na jednym z odcinkow Vimes musial sie zgiac niemal wpol. W pewnym miejscu pod nogami zadzwieczaly mu metalowe plyty; czul, ze przesuwaja sie lekko. Potem znow mogl sie prawie calkiem wyprostowac, przechodzac pod sklepieniem, a dalej…

Albo krasnoludy przebily sie do wielkiej geody, albo bardzo starannie wylozyly sciany i strop jaskini krysztalami kwarcu tak, by kazda powierzchnia odbijala swiatlo dwoch nieduzych swiec plonacych na kolumnach posrodku piaszczystego podloza. Po ciemnosci tuneli efekt byl oslepiajacy, nawet dla Vimesa.

— Spojrzcie oto — rzekl ponuro Dee — na miejsce, gdzie powinna spoczywac Kajzerka.

Plaski okragly kamien, lezacy posrodku miedzy swiecami i wysoki tylko na pare cali, wyraznie nie podtrzymywal niczego.

Za nim, w naturalnym zaglebieniu, bulgotala woda. Dwoma strumykami oplywala kamien i znikala w skalnym leju.

— No dobra — mruknal Vimes. — Opowiedz mi wszystko.

— Zameldowano o jej zniknieciu trzy dni temu — zaczal Dee. — Spioch Dlugopalcy odkryl, ze jej nie ma, kiedy zjawil sie, zeby wymienic swiece.

— A jego funkcja to…

— Kapitan Swiec. — Aha.

— To bardzo odpowiedzialne stanowisko.

Вы читаете Piaty elefant
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату