— A ty?
— Jeftem bardzo nowoczefny w pogladach, jafnie panie.
Wieza wznosila sie juz calkiem blisko. Pierwsze dwadziescia stop z waskimi, zakratowanymi oknami zbudowano z kamienia. Na tym ulozono szeroka platforme, z ktorej wyrastala wieza wlasciwa. Byla to bardzo rozsadna konstrukcja. Atakujacym uniemozliwiala wdarcie sie do srodka albo podlozenie ognia, wewnatrz znajdowalo sie dosc miejsca na zapasy, zeby przetrzymac oblezenie, a przeciwnik musial wiedziec, ze chlopcy w srodku wezwa pomoc trzydziesci sekund po rozpoczeciu ataku. Kompania miala pieniadze. Pod tym wzgledem przypominali agentow dylizansow. Gdyby wieza przestala dzialac, ktos by sie zjawil i zaczal zadawac bardzo kosztowne pytania. Prawo tu nie obowiazywalo; ludzie, ktorzy by przybyli, na pewno chcieliby przeslac swiatu wyrazna wiadomosc, ze nie wolno ruszac wiez.
Wszyscy powinni o tym wiedziec. Dlatego nieruchome ramiona semaforow robily troche dziwne wrazenie.
Vimesowi wlosy zjezyly sie na karku.
— Zostan w karecie, Sybil — polecil.
— Cos sie stalo?
— Nie jestem pewien — odpowiedzial, chociaz byl pewien. Wysiadl z powozu i skinal na Igora. — Pojde tam zajrzec — oznajmil.
— Gdyby nastapily… jakies klopoty, masz odwiezc lady Sybil do ambasady. Jasne?
Zajrzal jeszcze do karety i — starajac sie nie patrzec na Sybil — uniosl jedno z siedzen i wyjal schowany tam miecz.
— Sam! — zawolala oskarzycielsko.
— Przepraszam cie, kochanie, ale pomyslalem, ze lepiej miec zapasowy.
Przy drzwiach prowadzacych do wiezy wisial sznur. Vimes pociagnal i uslyszal nad soba dzwonek.
Kiedy nic sie nie stalo, pchnal drzwi. Otworzyly sie bez oporu.
— Hej! — zawolal.
Odpowiedziala mu cisza.
— Tu stra… — Vimes urwal.
Nie byl przeciez straza. Nie tutaj. Tutaj odznaka nie dzialala. Vimes byl tylko wscibskim draniem wchodzacym na cudzy teren.
— Jest tam kto?!
W pomieszczeniu zobaczyl wysokie stosy workow, skrzyn i beczek. Drewniane schody prowadzily na wyzszy poziom. Vimes wspial sie po nich do czegos bedacego polaczeniem sypialni i jadalni. Byly tu tylko dwa poslania z odrzucona posciela. Krzeslo lezalo na podlodze. Na stole stal czyjs posilek, noz i widelec lezaly ulozone starannie obok talerza. Na piecu cos wygotowalo sie do sucha w zelaznym garnku. Vimes otworzyl drzwiczki. Uslyszal slabe „whuumf’ — bo wpadajace do srodka powietrze na nowo rozpalilo zweglone drewno — a z gory cichy brzek metalu.
Spojrzal na drabine siegajaca klapy w stropie. Kazdy, kto by sie tedy wspinal, prezentowal swoja glowe na wysokosci wygodnej dla miecza albo buta.
— Trudna sprawa, prawda? — odezwal sie ktos nad nim. — Lepiej niech pan wejdzie na gore. Mmm, mmhm.
— Inigo?
— Nie ma zadnego zagrozenia, wasza laskawosc. Jestem tu tylko ja.
— I to mam uznac za bezpieczne?
Vimes wspial sie na drabine. Inigo siedzial przy stole i przegladal plik papierow.
— Gdzie jest zaloga?
— To, wasza laskawosc, jedna z tajemnic, mmm, mmm.
— A pozostale to…?
Inigo wskazal gestem stopnie prowadzace wyzej.
— Niech wasza laskawosc sam zobaczy.
Systemy poruszajace ramionami byly calkowicie porozbijane. Listwy i kawalki drutu zwisaly smetnie ze skomplikowanych ram.
— Naprawa na kilka godzin pracy wykwalifikowanego rzemieslnika — stwierdzil Inigo, gdy Vimes wrocil na dol.
— Co sie tu stalo?
— Powiedzialbym, ze ludzie, ktorzy tutaj mieszkali, zostali zmuszeni do opuszczenia wiezy, mmf, mmhm. W sposob dosc nieuporzadkowany.
— Przeciez to wieza warowna!
— I co? Musza wychodzic po drewno. Pewnie, kompania ma swoje regulaminy, ale potem na dlugie tygodnie wsadza trzech mlodych ludzi do jakiejs wiezy i oczekuje, ze beda chodzic jak w zegarku. Widzi pan te klape prowadzaca do sterowni? Powinna byc przez caly czas zaryglowana. Otoz pan, wasza laskawosc, i ja takze, poniewaz jestesmy…
— Draniami? — podsunal Vimes.
— No tak… mmm… Otoz my bysmy wymyslili system, ktory nie pozwalalby na dzialanie sekara, gdyby klapa nie byla zaryglowana. Prawda?
— Cos w tym rodzaju, owszem.
— I wpisalibysmy w regulamin, ze o obecnosci w wiezy dowolnego przybysza ma byc, mmhm, maja byc automatycznie powiadamiane sasiednie wieze.
— Prawdopodobnie. To niezle na poczatek.
— Tymczasem, jak podejrzewam, kazdy niewinnie wygladajacy gosc ze smaczna, swiezutka szarlotka dla tych chlopcow bylby serdecznie przyjety. — Inigo westchnal. — Maja dyzury po dwa miesiace. I nic do ogladania procz drzew, mmm.
— Nie ma krwi, nie ma praktycznie zadnych sladow walki — zauwazyl Vimes. — Sprawdzales na zewnatrz?
— W stajni powinien stac kon. Nie ma go. Jestesmy tu praktycznie na skale. Sa wilcze slady, ale wilcze slady sa tutaj wszedzie. A wiatr sypal sniegiem. Oni… odeszli, wasza laskawosc.
— Jestes pewien, ze wpuscili kogos przez drzwi? — spytal Vimes.
— Kazdy, kto potrafilby wyladowac na platformie, w jednej chwili dotarlby do ktoregos z tych okien.
— Wampir, mmm?
— To mozliwe, prawda?
— Nie ma nigdzie krwi.
— Po co marnowac dobre jedzenie? — mruknal Vimes. — Pomysl o tych biednych, glodujacych dzieciach w Muntabie… A to co?
Spod dolnego lozka wyciagnal skrzynke. Wewnatrz bylo kilka dlugich na stope rur otwartych z jednego konca.
— „Badger Normal, Ankh-Morpork” — przeczytal glosno. — „Flara mozdzierzowa (czerwona). Zapalic lont. Nie wkladac do ust”. To fajerwerki, panie Skimmer. Widzialem takie na statkach.
— Zaraz, cos tu bylo… — Inigo kartkowal ksiazke na stole. — Jesli maja powazne klopoty, moga wystrzelic flare alarmowa. Najblizsza wieza wysle tu dwoch ludzi, a wiekszy oddzial przyjedzie z bazy na rowninach. Bardzo powaznie traktuja wylaczenie sekara.
— No tak, to ich kosztuje pieniadze. — Vimes zajrzal w otwor mozdzierza. — Potrzebna nam dzialajaca wieza, Inigo. Nie podoba mi sie, ze tkwie tu bez lacznosci.
— Droga nie jest jeszcze taka zla. Moga tu dotrzec jutro wieczorem… Jestem pewien, ze nie powinienes tego robic, wasza laskawosc.
Vimes wyjal wyrzutnie z opakowania. Spojrzal zlosliwie na Iniga.
— Nie wybuchnie, dopoki nie odpali sie ladunku w podstawie. Te flary sa bezpieczne. I stanowia bezsensowna bron, bo w ogole nie da sie ich wycelowac, a zreszta i tak sa z tektury. Chodz, ustawimy to na dachu.
— Warto poczekac do zmroku, wasza laskawosc, mmm. Wtedy sygnal zobacza dwie, moze trzy wieze po obu stronach, nie tylko te najblizsze.