— Jak to? On odcina kawalki martwych ludzi?
— To chyba lepiej, niz gdyby odcinal kawalki zywych, sir.
— Wiesz, o co mi chodzi!
— Sir, jesli ktorys z Igorow panu pomogl, dobre maniery wymagaja, by w testamencie zaznaczyc, ze moga sobie zabrac wszelkie… fragmenty, ktore moglyby pomoc komus innemu. Nigdy nie zadaja pieniedzy. Ludzie nosza przy sobie nieduze karty. Igorzy sa bardzo szanowani w Uberwaldzie. Niezastapieni ze skalpelem i igla. Wlasciwie to cos w rodzaju powolania.
— Ale przeciez cali sa pokryci szwami i bliznami!
— Nikomu nie zrobia nic, jesli najpierw nie wyprobuja tego na sobie.
Vimes postanowil przeanalizowac cala groze tej opowiesci. Pozwalalo mu to nie myslec o brakujacych trofeach.
— A czy sa tez jakies… Igoriny? Igoretty?
— Coz, kazdy z Igorow uwazany jest za cenna zdobycz dla mlodej damy…
— Naprawde?
— A ich corki sa zwykle bardzo atrakcyjne.
— Oczy na tym samym poziomie i tak dalej?
— O tak.
Ale za brama — kiedy wreszcie sie uchylila w odpowiedzi na niecierpliwe stukania — zobaczyli nie pokrzywione rysy Igora, tylko roboczy koniec kuszy Detrytusa, ktora byla jednak minimalnie gorsza.
— To my, sierzancie — powiedzial Vimes. Kusza cofnela sie, a brama stanela otworem.
— Przepraszam, sir, ale pan mowil, ze mam stac na warcie — wyjasnil Detrytus.
— Nie ma potrzeby…
— Ktos zranil Igora, sir.
W wielkiej kuchni siedzial Igor z bandazem na glowie.
Wokol niego krzatala sie lady Sybil.
— Zaczelam go szukac pare godzin temu, a on lezal nieprzytomny na sniegu. — Pochylila sie do Sama. — Prawie nic sobie nie przypomina. Vimes usiadl.
— Pamietasz, co robiles, przyjacielu? Igor rzucil mu metne spojrzenie.
— No wiec, jafnie panie, wyfedlem wyladowac jedzenie z tego drugiego powozu, i wlamie cof chwycilem, kiedy nagle zgaflo fiatlo. Myfle fobie, ze mufialem fie pofliznac.
— Albo ktos cie uderzyl?
Igor wzruszyl ramionami. Przez krotka chwile oba znalazly sie na tym samym poziomie.
— W powozie nie bylo niczego, co warto by ukrasc — wtracila lady Sybil.
— Nie, chyba ze ktos umieral bez sandwicza kostkowego. Cos zginelo?
— Zem wszystko porownal z lista, co mi ja dala jej laskawosc — oswiadczyl Detrytus, patrzac komendantowi w oczy. — Niczego nie brakowalo, sir.
— Pojde i sam to obejrze.
Kiedy byli na zewnatrz, podszedl do powozu i zbadal snieg dookola. Tu i tam widoczne byly kamienie bruku. Potem spojrzal na siatke.
— No dobra, Detrytus — rzekl. — Gadaj.
— To takie przeczucie, sir — zahuczal troll. — Wiem, ze „tepak” to moje drugie imie…
— Nie wiedzialem, ze macie pierwsze imie, sierzancie.
— Ale nie mysle, coby to byl jeden z tych przypadkow, co sie zdarzaja przypadkiem.
— No ale mogl przeciez spasc z wozu, kiedy wyladowywal rzeczy.
— A mogla to byc wrozka Gliniany Dzwoneczek, sir.
Vimes byl pod wrazeniem. Ze strony Detrytusa bylo to myslenie prawdziwie niskotemperaturowe.
— Wrota na ulice sa otwarte — ciagnal Detrytus. — Tak sobie mysle, ze Igor wzial i zaskoczyl kogos, kto podkradal rzeczy.
— Sam mowiles, ze nic nie zginelo.
— Moze zlodziej sie wystraszyl, sir.
— Kiedy zobaczyl Igora? Tak, to mozliwe…
Vimes popatrzyl na worki i skrzynie. A potem popatrzyl jeszcze raz. Rzeczy lezaly rzucone byle jak — nie w taki sposob wypakowuje sie ladunki, chyba ze ktos usiluje znalezc cos w wielkim pospiechu. Ale kto zadawalby sobie tyle trudu, zeby ukrasc troche zywnosci?
— Niczego nie brakuje… — Potarl podbrodek. — A kto pakowal woz, Detrytus?
— Nie wiem, sir. Pewno lady Sybil zwyczajnie wziela i zamowila to wszystko.
— No i troche nam sie spieszylo przy wyjezdzie… — Vimes przerwal.
Lepiej zostawic to w tym miejscu. Mial pewien pomysl, ale gdzie dowody? Mozna stwierdzic, ze nie zginelo nic, co powinno sie tu znajdowac. A zatem musieli zabrac cos, czego na wozie byc nie powinno.
Nie. Na razie to tylko mysl do zapamietania.
Wrocili do holu. Wzrok Vimesa padl na stos wizytowek na stoliku przy drzwiach.
— Bylo duzo gosci — wyjasnil Detrytus.
Vimes wzial garsc wizytowek. Niektore mialy zlocone brzegi.
— Ci dyplomaci to wszyscy chca, zeby pan przyszedl na drinka i kukulki.
— Koktajle, jak przypuszczam. — Przegladal kartoniki. — Hmm… Klatch… Muntab… Genoa… Lancre… Lancre? Przeciez mozna splunac nad calym tym krolestwem! Maja tu ambasade?
— Nie, sir, glownie to maja skrzynke pocztowa.
— Zmiescimy sie w niej wszyscy?
— Wynajeli dom na koronacje, sir. Vimes rzucil zaproszenia na stolik.
— Chyba tego nie zniose — westchnal. — Ile mozna wypic soku owocowego i ilu wysluchac marnych zartow? Gdzie jest najblizsza wieza sekarowa, Detrytus?
— Jakies pietnascie mil stad na Os, sir.
— Chcialbym sprawdzic, co sie dzieje w domu. Mysle, ze po poludniu lady Sybil i ja wybierzemy sie na mila przejazdzke po okolicy. To ja troche rozerwie.
A potem, pomyslal, zaczekam na polnoc, zobaczysz? Jeszcze nie pora obiadu.
W rezultacie Vimes zabral Igora jako stangreta i przewodnika oraz straznikow: Tantony’ego i tego, o ktorym juz zawsze mial myslec jako o Colonesque. Skimmer wciaz nie wrocil z tej podejrzanej wyprawy, ktora zajmowala jego czas, a Vimes uznal, ze predzej go demony porwa, niz zostawi ambasade niestrzezona.
Inne okreslenie dyplomaty, myslal, brzmi „szpieg”. Jedyna roznica, to ze rzad gospodarza wie, z kim ma do czynienia i cala sztuka polega na tym, zeby ich przechytrzyc. Prawdopodobnie.
Slonce przygrzewalo, wiatr byl chlodny, a gorskie powietrze stwarzalo zludzenie, ze mozna kazdego szczytu dotknac wyciagnieta reka. Za miastem osniezone teraz winnice i farmy trzymaly sie zboczy, ktore w Ankh-Morpork nazwano by urwiskami; po chwili jednak ustapily miejsca sosnowym lasom. Tu i tam, na zakretach drogi, w dole widac bylo rzeke.
Igor na kozle pojekiwal zalosnie.
— Zapewnil mnie, ze u Igorow rany szybko sie goja — powiedziala lady Sybil.
— Musza.
— Pan Skimmer twierdzi, ze to bardzo zdolni chirurdzy, Sam.
— Na pewno nie kosmetyczni. Kareta zwolnila.
— Czesto tu przyjezdzasz, Igorze? — zapytal Vimes.
— Pan Fleepf pofylal mnie raz na tydzien, zebym odebral wia-domofci, jafnie panie.
— Chyba latwiej byloby postawic wieze przekaznikowa w Bzyku.
— Rada miafta jeft temu ftanowczo przeciwna, jafnie panie.